piątek, 23 grudnia 2016

Księgarenka przy ulicy Wiśniowej -recenzja

Jak już chyba wszyscy wiedzą, bardzo lubię twórczość Remigiusza Mroza. Dlatego też od pewnego czasu uważnie śledzę czy na rynku wydawniczym nie pojawiła się przypadkiem jakaś nowa książka jego autorstwa. W ten sposób dowiedziałam się o Księgarence przy ulicy Wiśniowej.

Pan Alojzy, sympatyczny właściciel małej księgarenki przy ul. Wiśniowej, postanawia zamknąć swój sklepik z książkami. Prowadził go przez prawie pół wieku, ale jest coraz starszy, brakuje mu sił. Chciałby odpocząć i wreszcie zrealizować swoje marzenie o dalekiej podróży do córki, mieszkającej w Australii.
Księgarenka, jego całe życie, zostanie zamknięta, ale nie tak zwyczajnie, z dnia na dzień. Dla jej wiernych, stałych bywalców pan Alojzy przygotował prezenty. Postanowił obdarować ich egzemplarzami swoich ukochanych książek. Dla każdej osoby wybrał pozycję szczególną, taką, która jego zdaniem może być dla tej osoby drogowskazem albo pocieszeniem. Piękna i roztrzepana Celestyna otrzyma od niego Błękitny zamek Lucy Maud Montgomery. Dla tajemniczej Alicji pan Alojzy ma oczywiście Alicję w Krainie Czarów, a dla bezwzględnego reżysera Opowieść wigilijną. Największa niespodzianka spotka jednak Ryszardę Kociołek, w ręce której trafi Wielka księga Kubusia Puchatka.
Książki są przewodnikami duszy, w to wierzy pan Alojzy. Czy ma rację? Czy uda mu się rozświetlić smutne poranki pewnej zapracowanej kobiety, która naprawdę nie znosi Świąt, i przywołać uśmiech na twarz małego chłopca? Czy moc obdarowywania i czynienia dobra ma taką siłę, że smutny sekret pana Alojzego przestanie tak bardzo ciążyć mu na sercu?

Wspomniana książka to... w zasadzie ciężko powiedzieć co. Z opisu brzmi jak powieść, napisało ją 7 autorów, cóż to takiego? Sama się długo nad tym zastanawiałam. Czytałam już książkę napisaną w duecie, czytałam także zbory opowiadań różnych twórców. Księgarenka przy ulicy Wiśniowej okazała się być czymś pomiędzy. Jest tu jeden wątek wiodący - Pan Alojzy zamykający swoją księgarnię oraz kilka wątków pobocznych, czyli historie jego klientów (a raczej gości, jak sam Alojzy by wolał).

Właścicielem księgarni zajęła się Liliana Fabisińska. To jej dwa opowiadania (rozdziały?), jeden rozpoczynający, a drugi kończący książkę, dotyczą Alozjego. Najpierw autorka króciutko zarysowuje całą sytuację, a na końcu skupia się na samym Alojzym, jego decyzji o zamknięciu księgarni oraz na wszystkich jej stałych bywalcach, których poznaliśmy wcześniej. Czuję niewielki niedosyt, zabrakło mi rozwinięcia tego wątku. Od pozostałych bohaterów dowiadujemy się, że księgarz jest wyjątkowym człowiekiem, ale sami nie bardzo mamy okazję to dostrzec. Wątek Alojzego jest ciekawy, ale potraktowany według mnie nieco po macoszemu.

Przyznaję, że kupiłam tę książkę głównie ze względu na nazwisko "Remigiusz Mróz" na liście autorów. Poza nim, znałam jeszcze tylko Alka Rogozińskiego (odsyłam zainteresowanych do recenzji jednej jego książki). Okazało się, że to opowiadanie tego drugiego najbardziej przypadło mi do gustu. Pojawia się w zbiorze (przyjmijmy dla ułatwienia, że to zbiór) jako jedno z ostatnich i wyraźnie się od nich różni. Nie jest takie przesłodzone, a co najważniejsze, potrafi zaskoczyć. Wszyscy znają przeróżne świąteczne opowiastki, filmy, wszyscy więc wiedzą, jaki jest tam schemat. Ktoś jest zły, nieszczęśliwy, samotny, whatever, ale są święta, dzięki czemu jego się odmienia, bla, bla, bla. To opowiadanie właśnie takie nie jest, tkwi w nim sekret, element zaskoczenia co stanowi bardzo miłą odmianę.

Spodobało mi się również opowiadanie Marty Obuch. Autorka urzekła mnie swoim stylem, obrazowością porównań, łatwością odbioru napisanego przez siebie tekstu oraz wykorzystaniem bliskich czytelnikowi elementów popkultury. Wyjątkowo polubiłam, a nawet utożsamiałam się z główną bohaterką, ale wszystko niestety ma swój kres. Mało realistyczne wydaje mi się to, co wydarzyło się z Ryszardą Kociołek(no, z imieniem i nazwiskiem też Obuch nieźle poszalała). Nie podobało mi się również to, że z czasem autorka jakby o niej zapomniała i skupiła się na Krzysiu. A zakończenie? Przewidywalne niestety, trochę przesłodzone, ale nie było tragedii, bywało gorzej...

...gorzej, czytaj - Oswoić szczęście, Gabrieli Gargaś. Gdy po cytacie na początku wywnioskowałam, że autorka będzie się odwoływała do Małego księcia, wiedziałam, że będzie źle, ale nie wiedziałam, że aż tak. No ok, to nie jest złe opowiadanie. Czyta się dość szybko, całkiem przyjemnie, jest przewidywalne, ale nie kłuje to jakoś bardzo w oczy (początkowo, przy zakończeniu wręcz je wypala). Ale... kojarzycie może te filmiki na instagramie, na których ktoś przekrawa jakiś tort składający się z batonów, czekolady, cukierków, niewyobrażalnej ilości kremu i wszystkiego co słodkie? To teraz wyobraźcie sobie, że Oswoić szczęście jest słodsze. Zakończenie było tak szczęśliwe, tak nierealistycznie szczęśliwe, że aż wywróciłam oczami,. Rozumiem - święta, magia świąt, ale odrobina realizmu również by się przydała.

Oczywiście ja nie zauważyłam choinki na okładce (przemilczmy to, proszę). Nie wiedziałam więc, że w książce dominuje tematyka świąteczna. Gdybym ją zauważyła, pewnie od razu skojarzyłabym sobie, że to oznacza opowiadania przepełnione dobrem, ciepłem, miłością... czyli wszystkim tym co wydaje mi się być dość nudne i o czym raczej nie lubię czytać. Ja, jako osoba o raczej dość niskim stopniu wrażliwości, nieco rozczarowałam się tą pozycją. Oczekiwałam czegoś bardziej wyszukanego, oryginalnego, ale nie powielenia "świątecznego schematu". Książka jest lekka, przyjemna, zdecydowanie spodoba się miłośniczkom literatury kobiecej i (wybitnie) szczęśliwych zakończeń. Ja do nich nie należę, ale nie żałuję, że się z nią zapoznałam. Otrzymałam kolejny dowodów na to, że powinnam sięgnąć po jeszcze jedną (przynajmniej!) powieść Rogozińskiego, zainteresować się twórczością Marty Obuch, a także - co muszę przyznać - raczej omijać powieści pozostałych autorek (i im podobnych).

Moja ocena: 6,5/10




Tytuł:Księgarenka przy ulicy Wiśniowej
Autorzy:L.Fabisińska, G.Gargaś, A.Krawczyk, R.Mróz, A.Rogoziński, M.Obuch, M.Witkiewicz
Wydawnictwo:Filia
Data wydania:23.11.2016

Święta już jutro, a więc przybywam z tą świąteczną propozycją. Mnie nie zachwyciła, ale liczę, że wam bardziej przypadnie do gustu ☺
Przy okazji życzę wszystkim świąt w rodzinnej atmosferze, szczęścia, spokoju, mnóstwa czasu na czytanie i stosów książek pod choinką!

poniedziałek, 19 grudnia 2016

W cieniu prawa - recenzja

Uwielbiam twórczość Remigiusza Mroza, ale jakoś nie mogłam się zabrać za W cieniu prawa.  To podejrzanie słabo reklamowana powieść, otrzymująca (jak na Mroza) dość niskie noty. Kiedy zauważyłam ją na bibliotecznej półce, i to jeszcze w tak dobrym stanie, wiedziałam, że muszę ją wypożyczyć, bo później już chyba nigdy bym po nią nie sięgnęła. Pozbawiłabym się świetnej rozrywki, a co więcej, odebrałabym sobie szansę na zrozumienie i dogłębne przeanalizowanie mojego stosunku do twórczości tego autora.

"Galicja, 1909 rok. Mimo złej opinii i niejasnej przeszłości Erik Landecki zostaje przyjęty na czyścibuta w austriackim dworku. Jest przekonany, że los się do niego uśmiechnął. Pierwszej nocy ginie jednak dziedzic rodu, a cień podejrzeń pada na Polaka. Szybko pojawiają się spreparowane dowody, a Erik staje się głównym podejrzanym.
Musi walczyć nie tylko o swoją wolność, lecz także o życie – w zaborze austriackim karą za morderstwo jest bowiem śmierć przez powieszenie."

Największym plusem tej powieści są bohaterowie. Złożoność ich charakterów jest przejmująca. Chyba jeszcze nigdy czytając jakąś książkę, tyle razy nie zmieniałam swojego stosunku do nich, co tutaj. Gdy zapoznałam się z pewną bohaterką, już na wstępie założyłam, że się polubimy, bo w końcu wszystko na to wskazywało. Tak oczywiście było, ale tylko na początku. Potem ją znienawidziłam, a na samym końcu nie wiedziałam już co o niej myśleć. I tak było z paroma innymi postaciami. Najpierw im kibicowałam, potem wręcz przeciwnie. Ani Erik, Hendrik, Sophie czy ktokolwiek inny nie wyprzedzą w moim Mroźnym Rankingu Bohaterów duetu Chyłka & Zordon, ale - chyba wszyscy razem, uplasują się na zasłużonym drugim miejscu, zwyciężając przy tym z Forstem, Gerardem Edlingiem i już zwłaszcza z Ernestem Wilmańskim.

Jak wspomniałam na początku, W cieniu prawa pomogło mi zrozumieć, za co tak bardzo kocham twórczość Mroza. Przyczynił się do tego również przeczytany przeze mnie parę dni wcześniej Świt, który nie nadejdzie, będący niestety, niedużym, bo niedużym, ale jednak rozczarowaniem. Doszłam do wniosku, że najbardziej w pisarstwie tego autora odpowiada mi styl. Czego bym nie czytała, zawsze przed lekturą zerkam na ilośc stron. Ot, taki brzydki nawyk ze słusznie minionych czasów czytania jedynie lektur szkolnych. I zwykle, gdy ta najczęściej trzycyfrowa liczba ma z przodu piątkę (a już zwłaszcza większą cyfrę), wydaję z siebie ciche westchnienie. W przypadku książek Mroza, jest to raczej: "aha, w porządku". Nie wiem jak to się dzieje, ale je, bez względu na format czy czcionkę, czytam w błyskwiczym tempie. Także słowem - i tę powieść Remigiusza Mroza czyta się niezwykle szybko, choć... skoro już nawiązałam do Świtu, który nie nadejdzie, pozwolę sobie zrobić to raz jeszcze (zwłaszcza, że jej recenzować nie planuję). Tej książki akurat nie czytało mi się tak dobrze. Wszystko za sprawą mafijnych porachunków i umieszczenia akcji w międzywojennej Warszawie. Także ostrzegam, że jeżeli ktoś nie lubuje się w tych klimatach, musi się liczyć z tym, że ta powieść raczej go nie olśni. Analogicznie sytuacja wygląda z W cieniu prawa. Mi osadzenie akcji na początku XX wieku bardzo się spodobało, ale wiem, że to nie znaczy, że tak będzie z każdym.

Kto czyta książki Remigiusza Mroza, ten doskonale wie, w jakich zakończeniach ten młody, obiecujący autor się lubuje. Stawia na jedno krótkie, ale szalenie znaczące zdanie, po którym czekanie na kolejny tom to istna męka (o ile jest kolejny tom, rzecz jasna). Zakończenie tej książki Mroza jest aż rażąco nie-mrozowe. Przewidywalne, ale w ten nieirytujący sposób. Jest dokładnie takie jakiego można by się spodziewać i jakiego każdy (chyba bez względu na to, za którym z bohaterów jest), pragnie. Liczyłam na nieco mocniejsze zakończenie, ale muszę przyznać, że i to mnie zadowoliło.

W cieniu prawa zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie. Słyszałam, że według niektórych to najgorsza książka tego autora, ale moim zdaniem jest to po prostu wyraźnie inna książka, ale inna nie znaczy w tym przypadku zła. Tym razem nie wyjeżdżamy z bohaterami w Tatry, nie wjeżdżamy windą na najwyższe piętro Skylight, nie zakładamy bokserskich rękawic, ani nie bawimy się w rozszyfrowanie zamiarów drugiej osoby poprzez obserwację mowy jej ciała. Nie, odwiedzamy galicyjski dworek zamieszkamy przez zamożną rodzinę Reignerów, próbujemy dociec kto zabił jednego z jej członków, obserwujemy życie elit i służby, a po drodze zaglądamy na moment na salę sądową. Jeżeli to lubicie, i lubicie też twórczosć Mroza (kto nie lubi?), nie przejmujcie się średniawą opinią tej książki, tylko po prostu ją przeczytajcie. Jest inna niż pozostałe pozycje w dorobku tego autora, ale i tak bardzo dobra.

Moja ocena: 7/10




Tytuł:W cieniu prawa
Autor:Remigiusz Mróz
Wydawnitwo:Czwarta Strona
Data wydania:15.06.2016



Czytaliście? Zawiedliście się, czy tak jak ja - przeżyliście miłe zaskoczenie?

czwartek, 8 grudnia 2016

Doktor Jekyll i Pan Hyde - R. L. Stevenson - minirecenzja

Doktor Jekyll i Pan Hyde to niezaprzeczalnie klasyk, a te bardzo lubię i chętnie po nie sięgam. Mam w tym jeden cel - przekonać się czy te tak zachwalane od dziesiątek lat książki są tego wszystkiego warte. Jak było tym razem?

"Fascynująca opowieść szkockiego neoromantyka i autora wielu książek przygodowych o dwoistości ludzkiej natury.Ceniony londyński lekarz Henry Jekyll uważa, iż każdy nosi w sobie dwa przeciwstawne charaktery: jawną prawość i dobroć oraz skrywane zło, agresję i dążenie do destrukcji. Prowadzi doświadczenia chemiczne, które mają na celu wynalezienie eliksiru, radykalnie zmieniającego osobowość. Pod osłoną nocy doktor Jekyll zamienia się w okrutnego pana Hyde'a, który jest ucieleśnieniem zła. Jekyll, nie mogąc się pogodzić z czynami dokonywanymi przez siebie pod postacią Hyde'a popełnia samobójstwo.Powieść Stevensona uznawana jest za portret psychopatologicznej podwójnej osobowości. "Doktor Jekyll i pan Hyde" szybko odniósł sukces i stał się jednym z bestsellerów R.L. Stevensona. Pierwsze adaptacje sceniczne książki pojawiły się rok po jej publikacji, a nowela stała się kanwą wielu filmów."

Doktor Jekyll i Pan Hyde należy do grona książek, które moim zdaniem, przez niewielką objętość, same sobie szkodzą. Do powieści mających 200-300 stron podchodzę z dużą rezerwą (o ile w ogóle podchodzę), bo widzę, że zazwyczaj posiadają mdłych bohaterów i szczątkowe ilości opisów. Wobec tego ciężko uzyskać pełen obraz przedstawionej historii i - przynajmniej mnie - taka lektura nie daje zbyt wiele frajdy. W przypadku tego klasyka, można powiedzieć, że jest jeszcze gorzej. Stevenson ograniczył się do zaledwie 120 stron. Dlaczego? Why? Por qué? Pomysł miał wspaniały, trafny, świetny, wystrzałowy i mogłabym go tak zachwalać bez końca, ale wykonanie? Te, w zasadzie też nie było złe, ale stanowczo zbyt okrojone. Gdy skończyłam czytać książeczkę (wybaczcie, nie mogę inaczej) Stevensona, zerknęłam raz jeszcze na opis z tyłu. Z przykrością stwierdzam, że jest w nim niewiele mniej o podwójnej naturze człowieka, co w tych 120 stronach. Dla mnie, jest to niedokończona powiastka. W żadnym razie nie ma tam żadnego portretu psychologicznego i skoro jesteśmy już przy artystycznej nomenklaturze - jest to bardziej szkic. I to taki wstępny. Szkoda, szkoda. Doktor Jekyll i Pan Hyde miał ogromny potencjał, ale wyszło jak zwykle. Dziwi mnie, że autor potraktował ten temat tak skrótowo, według mnie zasługuje na 400-500 stron, minimum.

Nierozwinięcie tego szalenie ciekawego wątku to jedna w dwóch wad, które zauważyłam i które nieco się ze sobą łączą. Kolejną jest sposób przedstawienia tej historii. Opowiadał ją nie Doktor Jekyll, nie Pan Hyde, lecz ot po prostu jakaś inna postać (której imienia, o ile w ogóle zostało podane, już nie pamiętam). I jak tutaj zanurzyć się w te rozmyślania natury filozoficznej, moralnej, egzystencjalnej? Jak, skoro główny bohater nie ma z nimi nic wspólnego? Tak na nie liczyłam, a w zasadzie ich nie było, bo o tytułowych bohaterach, ich zachowaniach i poglądach wiemy głównie z opowiadań. Kolejny minus.

Mam ogromny niedosyt. Tyle się nasłuchałam o książce Stevensona, a okazała się być do bólu skrótowa. Pomysł na fabułę był dobry, no i umówmy się - Książka w ogóle z opisu brzmi świetnie, ale wykonanie wypadło gorzej. Mimo wszystko czytało się ją dobrze i szybciutko, chociaż tyle. Po jej tak ogromnej popularności spodziewałam się czegoś więcej. Nie była zła, ale zdecydowanie poniżej swoich możliwości.

Moja ocena: 6,5/10



Tytuł:Doktor Jekyll i Pan Hyde
Autor:Robert Louis Stevenson
Wydawnictwo:Vesper
Data wydania:2007




Obiecałam (kiedyś tam :D) recenzję, więc jest! Pewnie wielu z Was czytało już książkę Stevensona, jak wrażenia?

czwartek, 1 grudnia 2016

Książkowe podsumowanie listopada

Tym razem będzie krótko i to wcale nie dlatego, że będę się jakoś specjalnie hamować. Będzie krótko, bo w zasadzie nie ma o czym gadać. Książkowo listopad był fatalny. Przeczytałam zaledwie 5 książek, co jest jak na mnie bardzo słabym wynikiem (nawet przed maturą przeczytałam o jedną pozycję więcej), no ale do rzeczy.

1.Behawiorysta - R.Mróz, ocena: 7/10
2.Harry Potter i Książę Półkrwi - J.K. Rowling, ocena: 7/10
3.Diabeł z więzienia dłużników - A.Hodgson, ocena: 6,5/10 (recenzja)
4.Godzina pąsowej róży - M.Krüger, ocena: 6/10 (recenzja)
5.Nigdziebądź - N.Gaiman, ocena: 5/10 (recenzja będzie, ale nie potrafię powiedzieć kiedy)

Jak widać po ocenach, to nie był najlepszy miesiąc. Każda kolejna książka, po którą sięgałam, okazywała się być gorsza od poprzedniej. Myślę, że to też mogło mieć wpływ na mój kiepski wynik. Poza tym w tym miesiącu skupiłam się bardziej na szkole, napisałam zaległe i bieżące sprawdziany. Sporo czasu poświęcałam także na moją samodzielną naukę hiszpańskiego. Ale tak szczerze mówiąc, to nie bardzo chciało mi się czytać w tym miesiącu, więc nie rozpaczam jakoś bardzo przez swój wynik.



W tym miesiącu przeczytałam 2286 stron.
Co daje stron 76 dziennie.

Najlepszą książką tego miesiąca zostaje Behawiorysta. Co prawda czegoś mi w niej brakowało, ale i tak była zdecydowanie lepsza od pozostałych książek, które przeczytałam.

Czy przeczytałam to, co planowałam w październiku?
Tak, bo planowałam przeczytać jedynie kolejny tom HP. Poza tym miałam zamiar uporać się z wszystkimi kupionymi ostatnio książkami, ale to się nie udało, zostały mi chyba tylko Magiczne akta Scotland Yardu.

Co chcę przeczytać w grudniu?
1.Opowieść wigilijna - C.Dickens
Wierzcie lub nie, ale nie czytałam jeszcze nic Dickensa. Gdy znalazłam w domu właśnie tę książkę, stwierdziłam, że warto by zapoznać się z twórczością tego pana, właśnie od niej. A kiedy najlepiej przeczytać Opowieść wigilijną, jak nie w święta?


2.Księgarenka przy ulicy Wiśniowej - różni autorzy
Z opisu wydaje się to być bardzo ciepła książka, wręcz otulająca swoją atmosferą. Z nią i wspomnianą wcześniej Opowieścią wigilijną mam zamiar spędzić święta.



3.Harry Potteri Insygnia Śmierci - J.K. Rowling
Gdzieś pisałam, że chcę przeczytać i zrecenzować całą serię jeszcze w tym roku. Mam zamiar dotrzymać obietnicy i przeczytać w grudniu ostatni tom.


Z innych spraw, jak widzicie, forma podsumowania została taka, jak ostatnio. Bardzo Wam się spodobała - i mi też - więc przynajmniej na razie będzie to tak wyglądało.
Pisałam też ostatnio, że będę miała egzamin na prawo jazdy. Niestety nie zdałam, ale udało mi się wyjechać na miasto, więc nie było najgorzej. Kolejne podejście już za tydzień, więc raz jeszcze proszę o ściskanie kciuków ♥

No cóż, książkowo to nie był najlepszy miesiąc, ale jak już wspomniałam, nie rozpaczam z tego powodu. Nieszczególnie miałam ochotę na czytanie, a nie chciałam też się do tego zmuszać. 

Biorę udział w wyzwaniu "przeczytam 100 książek w 2016 roku" i właśnie zauważyłam, że obecnie przez ten leniwy listopad mam na koncie 90 książek, a więc zostaje jeszcze 10. To będzie bardzo zaczytany grudzień. Oby i wasz taki był!

poniedziałek, 28 listopada 2016

Gra - A. de la Motte - recenzja

To miała być zwykła wizyta w Matrasie. Pooglądanie książek oraz wyłapywanie ciekawych tytułów do przeczytania. Skończyło się na wyłapywaniu, owszem, ale... książek. Najpierw moją uwagę zwróciła najcudowniejsza na świecie Mapa czasu, którą oczywiście musiałam kupić, bo grzechem by było, abym nie miała najlepszej książki tego padołu łez, w formie papierowej (i to za niecałe 20zł!). Potem, już przy kasie dałam się namówić na Grę Andesa de la Motte za równie śmieszną kwotę - 10zł (pani ekspedientka była tak szalenie przekonywująca, że kupiłabym od niej nawet zużytą chusteczkę, serio). Po Grze nie oczekiwałam cudów, wątpiłam by tak tania powieść mogła być arcydziełem literatury. Teraz wiem jak bardzo się myliłam. Mówi się, że nie należy oceniać książki po okładce, zapewniam, że po cenie również.
"Henrik HP Pettersson pewnego dnia znajduje telefon komórkowy, który wciąga go do tajemniczej Gry w Alternatywną Rzeczywistość. Po wykonaniu testu próbnego HP otrzymuje szereg dziwnych i ryzykownych zadań, które są filmowane, publikowane i oceniane w sieci. Napięcie rośnie, nagrody są coraz cenniejsze, a fani wystawiają mu świetne noty. Wreszcie HP czuje się doceniony i podejmuje się coraz bardziej ryzykownych zadań, by tylko pozostać w grze. Rebecca Normén to jego przeciwieństwo. Kontroluje swoje życie w każdym szczególe i szybko pnie się po szczeblach kariery. Wszystko układałoby się idealnie, gdyby nie anonimowe, niepokojące liściki, które znajduje w swojej szafce. Ktokolwiek je pisze, wie o jej przeszłości więcej, niż powinien…Ich życiem zaczyna sterować śmiertelnie niebezpieczna GRA...Kto stoi za tajemniczą rozgrywką?"
(Od siebie mogę dodać, że sam motyw gry i jego realizacja, bardzo przypomina to, co mamy w filmie Nerve, który również gorąco polecam ☺)

HP to spoko koleś. Tak, dokładnie - spoko koleś. Nie niesamowity bohater, ciekawa postać czy coś w tym stylu. Henrik jest totalnym luzakiem. Wyrażenia typu "najs", "fon", "mothafucker" i ogrom przeróżnych wtrąceń w języku angielskim, to u niego norma. I wiecie co? W ogóle mi to nie przeszkadza. Przeciwnie! HP to zupełnie inny bohater niż ci, których dotychczas poznałam. Jest... po prostu taki "swój", naturalny, bezpośredni. Co prawda autor postawił na narrację trzecioosobową, ale i tak umieścił w książce to, co HP sobie myśli. I muszę przyznać, że nawet te przemyślenia są bardziej "ludzkie" niż w innych książkach. Brak tu filozoficznego bełkotu czy jakiś innych "głębokich" wywodów. Główny bohater po prostu myśli o grze. O tym, jak powinien postąpić przy kolejnym zadaniu, jak je krok po kroku wykonać. Później też zaczyna zastanawiać się czym tak naprawdę jest gra, kto ją stworzył i dlaczego. I to także uważam za miłą odmianę po tym wszechobecnym, ciągnącym się z reguły długie strony, laniu wody (mowa oczywiście o innych książkach). Niestety, mój stosunek do Henrika nie zawsze był taki pozytywny. Momentami nie zgadzałam się z jego decyzjami, bo niestety, nie raz chęć wykonania zadania go zaślepiała i odbierała zdolność logicznego myślenia. Często myślałam sobie: "chłopie, nie rób tego!", ale on oczywiście mnie nie słuchał. No, Henrik jest jaki jest, ale w gruncie rzeczy się z nim polubiłam, co nie zdarza się często.

Poza HP w powieści ważną rolę odgrywa Rebecca. Ona i Henrik mają się do siebie jak dzień do nocy. Młody Petterson jest dynamiczny, świeży, spontaniczny. Rebecca z kolei jest policjantką. Taką zwykłą, stereotypową policjantką jaką można znaleźć w każdej książce. Gdy przez pierwsze kilkadziesiąt stron trafiałam na rozdział z nią myślałam sobie tylko: "oesu...", jednak gdy już zrozumiałam jaką funkcję pełni w tym wszystkim jej postać, na szczęście przestała mi tak bardzo przeszkadzać. Rebecca nie jest wybitnie irytującą postacią, ale przy HP jest po prostu nudna, szara i nijaka.

Ci, którzy są ze mną dłużej już dobrze wiedzą, jak ważne jest dla mnie zakończenie, i że nie raz, gdy było dobrze przemyślane, uratowało, brzydko mówiąc, tyłek całej powieści. Grę z całą pewnością mogę dopisać do listy tych książek. Gdy ją czytałam, podobała mi się, lecz dopiero gdy przeczytałam ostatni rozdział, stronę, akapit i wreszcie ostatnie zdanie, zakochałam się. Zakończenie wzbudziło we mnie ogrom emocji, a właśnie to tak bardzo cenię. Było mocne, totalnie nie do przewidzenia, szokujące i niepokojące. Aż strach pomyśleć co będzie w kolejnych dwóch tomach.

Jedynym do czego mogę się przeczepić jest wydanie. Posiadam to nowsze, ale - co z przykrością stwierdzam - jest równie brzydkie, co pierwsze. Bardzo się cieszę, że tak mnie namawiano do sięgnięcia po Grę, bo sama nawet bym na nią nie spojrzała. Nie lubię, gdy na okładkach są ludzie, ale myślę, że nawet jeśli komuś to nie przeszkadza, to i tak nigdy nie nazwałby jej ładną. Dodam jeszcze, że grzbiet ma tak samo jaskrawo-żółty to tytuł, przez co gryzie się z każdą postawioną obok książką. I teraz już w ogóle hit, hitów - została wydana (mowa o nowszym wydaniu) w 2014 roku, a więc już prawie trzy lata temu. A pozostałych tomów jak nie było, tak nie ma. Czyli co, teraz mam dokupić brakujące mi dwie części w starszym wydaniu? Trochę fail.

Gra jest brzydka, to wiemy. A teraz naszykujcie kawałek starej gazety, pędźcie po powieść de la Motte do księgarni, a następnie okryjcie jej paskudną okładkę i bierzcie się za lekturę. Jeśli kochacie zastrzyk adrenaliny, mocne zakończenie, nietypowego bohatera i motyw gry - początkowo łatwej i przyjemnej, a później niebezpiecznej i niszczącej życie, Gra będzie dla was idealna. Na zachętę mały blogowy spoiler - powieść de la Motte z pewnością znajdzie się w poście o najlepszych książkach, które udało mi się przeczytać w tym roku. Ktoś jeszcze nie jest do niej przekonany? 

Moja ocena:8/10





Tytuł:Gra
Autor:Anders de la Motte
Wydawnictwo:Czarna owca
Data wydania:30.08.2014

piątek, 18 listopada 2016

Godzina pąsowej róży - M.Kruger - recenzja

Diabeł z więzienia dłużników (recenzja) zabrał mnie do XVIII wiecznej Anglii, z której nie miałam ochoty wracać. Nie można jednak tkwić wiecznie w świecie jednej książki. Trzeba wyruszyć w dalszą podróż u boku nowych bohaterów. Ale kto powiedział, że trzeba podróżować bardzo daleko zarówno w czasie, jak i przestrzeni? Można powrócić do rodzimej Polski, do czasów oddalonych ledwie o sto lat – do pięknej, XIX wiecznej Warszawy, pachnącej pąsowymi różami.

"Powieść potwierdzająca słuszność powiedzenia, że podróże kształcą. Także te odbywane w czasie... Czternastoletnia dziewczyna ze współczesnej powojennej Warszawy, za sprawą swojej babki zostaje przeniesiona o sto lat w przeszłość. Ubrana w ciasny gorset, umieszczona na pensji dla panien, na własnej skórze przekonuje się, jak wygląda życie według narzuconych przez kogoś zasad, zdyscyplinowane i oparte na nienaruszalnych wartościach. Kiedy Ania wraca do swojej rzeczywistości, jest już inną osobą - o wiele bardziej refleksyjną i lepiej rozumiejącą świat."

Teraz już chyba faktycznie wszyscy pomyślą, że mam coś do bohaterek książkowych. Ale gdybyście tylko poznali Anię, zrozumielibyście, że to nie ze mną jest coś nie tak. Stwórzmy szybko profil tej nadzwyczajnej dziewczyny. Ania, lat czternaście, ulubione zajęcia: narzekanie na ciasne gorsety i inne niewygodne ubrania, psucie opinii rodziny w towarzystwie, wieczne dziwienie się, dlaczego ludzie z XIX wieku uważają ją za wariatkę, gdy mówi o elektryczności i innych wynalazkach późniejszych czasów; inne informacje: IQ na poziomie kamienia z dna rzeki (lub niższe, badania wciąż trwają). Żebyście teraz zrozumieli co mam na myśli – Ania, czy jak kto woli Anda, przeniosła się z 1960 do 1880 roku, tak? Tak. Każda logicznie myśląca osoba szybko zrozumiałaby, że to zupełnie inne czasy, inna moda, zachowania, styl i standard życia. Ale Ania nie!  Jakoś w połowie książki (!) dziewczyna wpadła jak szalona do apteki i chciała zadzwonić. Zadzwonić! Paranoja po prostu. Takie kwiatki zdarzały się też później... Ania niemalże do ostatniej strony nie mogła pojąć tego, że w XIX wieku inaczej mówiono, robiono co innego, że wielu przedmiotów nie było itp. No i powiedzcie mi, jak inaczej można nazwać taką osobę, jeśli nie po prostu głupią, niemądrą? Sięgając po Godzinę pąsowej róży wcale się nie przejmowałam Anią. Nie wiem dlaczego, ale zakodowałam sobie w głowie, że te wszystkie głupiutkie nastolatki to bohaterki książek tworzonych obecnie. A tu się okazuje, że te prawie sześćdziesiąt lat temu również tworzono niegrzeszące rozumem dziewczyny. Pani Kruger chyba na dość długo obrzydziła mi literaturę młodzieżową.

Po Diable z więzienia dłużników miałam ogromną ochotę na coś w podobnych klimatach. Pod tym względem Godzina pąsowej róży zdała egzamin. Równie dobrze, jeśli nie lepiej autorka poradziła sobie z kreacją świata. Stworzyła mnóstwo obrazowych opisów, uwzględniających najdrobniejszy szczególik omawianego przedmiotu. Najbardziej urzekły mnie opisy strojów, te wszystkie koronki, falbanki, halki, zdobione kapelusze. Autorka świetnie poradziła sobie także z oddaniem specyfiki XIX-wiecznych realiów. Dotychczas nie miałam pojęcia, że aż tak wiele nie wypadało młodym dziewczynom, że nie mogły same wychodzić z domu, a na spotkania z wybrankiem zawsze, aż do ślubu brały przyzwoitkę. Jeśli uwielbiacie takie klimaty, powieść Kruger powinna przypaść wam do gustu.

O fabule wiele powiedzieć nie mogę. Godzina pąsowej róży to powiedziałabym książka obyczajowa z odrobiną fantastyki. Poza podróżami w czasie nie dzieje się w niej nic szczególnego. Po prostu zwykłe codzienne sprawy, problemy adekwatne do czasów, w których się znalazła. Zakończenie oczywiście oklepane i przewidywalne, ale spodziewałam się tego, więc to raczej nie wada.

Jeśli macie serdecznie dosyć irytujących bohaterek, zapomnijcie, że kiedykolwiek słyszeliście słowa Godzina pąsowej róży. Ania pod tym względem zdetronizowała nawet Anitę z Idealnej, a to nie lada wyczyn. Chyba tylko dzięki jej późniejszym przebłyskom zrozumienia dla zaistniałej sytuacji, przeczytałam tę książkę do końca. Poza główną bohaterką, wcale nie była taka zła. Fabułą nie zachwycała, ale klimat... tak, ten był magiczny. Myślę, że powieść Kruger chyba najbardziej przypadnie do gustu miłośniczkom tych nieco bajkowych (przynajmniej dla zamożnej kobiety) czasów, a już najlepiej ich miłośniczkom i równocześnie rówieśniczkom Andy. Może one złapałyby z nią lepszy kontakt niż ja?

Moja ocena:6/10





Tytuł:Godzina pąsowej róży
Autor:Maria Kruger
Wydawnictwo:Siedmioróg
Data wydania:2007 (data powstania - 1960)

sobota, 12 listopada 2016

Diabeł z więzienia dłużników - A.Hodgson - recenzja

Tyle świetnych książek do przeczytania, a gdy tylko na jakąś spojrzę, jakiś dziwny głosik z tyłu głowy mówi mi:"nie, to nie", "za to się lepiej nie bierz, bo to seria", "to jest kryminał, wybierz w końcu coś innego", "fantastyka? chcesz znowu przez pół książki męczyć się z odnalezieniem w nowym świecie?", "nie, tego też lepiej teraz nie czytaj, bo... nie". I w końcu wychodzi na to, że choć mam czas, nie mam pojęcia co mogłabym przeczytać, nie wiem na co mam ochotę. Tak to było choćby parę dni temu. Ostatecznie z wszystkich tytułów do przeczytania wybrałam Diabła z więzienia dłużników, czyli książkę, po którą już od dawna chciałam sięgnąć, a... jeśli nie teraz, to kiedy?


"Londyn, rok 1727. Dwudziestopięcioletni Tom Hawkins zamiast studiować teologiczne traktaty, spędza czas w przybytkach rozkoszy i przy karcianych stołach. Aż trafia do więzienia dla dłużników…Marshalsea to piekło na ziemi. Nieludzki świat o prostych zasadach: ci, którzy zdołają pożyczyć skądś pieniądze, mają szansę przeżyć.Ci, którzy nie mają grosza, sczezną z głodu i chorób. Stąd nie da się uciec…Lecz Tom Hawkins nigdy nie potrafił przestrzegać zasad…Seria makabrycznych zabójstw wypełnia więzienie jeszcze większym strachem. Podejrzenie pada na tajemniczego więźnia, nazywanego diabłem. A Tom dzieli z nim celę…Lecz niespodziewanie dostaje szansę: odkryć prawdę o morderstwach i wyrwać się stąd na zawsze albo być następną ofiarą „diabła z Marshalsea”…"

Przyznaję się bez bicia, że gdy zabrałam się za lekturę tej powieści, nie miałam pojęcia o czym jest. Od tak dawna zamiarowałam po nią sięgnąć, że najzwyczajniej w świecie zapomniałam dlaczego. A może to i lepiej? Dzięki temu przeżyłam całkiem pozytywne zaskoczenie. Tytuł i okładka, czyli jedyne co miałam, gdy zaczęłam czytać (wybrałam ebooka) wskazywały na to, że to horror,  no ewentualnie jakiś kryminał. I tak, bingo, to jest kryminał. Ale jaki! Historyczny! Jako, że średnio orientuję się w gatunkach, do tej pory nie miałam pojecia coś takiego w ogóle istnieje. Ale po spotkaniu z Diabłem z więzienia dłużników, już wiem, że jeszcze nie raz sięgnę po powieść tego typu. Hodgson miejscem akcji uczyniła więzienie, więc i główny bohater musiał być inny niż to znamy z kryminałów, a to według mnie spora zaleta. Macie dosyć poruczników, policjantów, detektywów, prokutaratorów? Bierzcie się więc za Diabła..., tu śledztwo prowadzi Tom. Po prostu Tom. Ot, jeden z więźniów. 

Co jeszcze podoba mi się w powieści tej brytyjskiej autorki? Jej historyczna strona. Z historii nigdy asem nie byłam, ale coraz częściej zauważam, że książki, których akcja dzieje się setki lat temu, to naprawdę coś dla mnie. Niby głupie szczególiki - nie pistolet, a sztylet, nie spodnie i bluza, a suknia zdobiona koronką, nie portfel a sakiewka... ale dla mnie ma to ogromne znaczenie. Hogson może nie po mistrzowsku oddała klimat XVIII wiecznej Anglii, ale z pewnością poradziła sobie z tym zadaniem. Zaczynam się poważnie zastanawiać dlaczego nie sięgam częściej po takie książki...

Niestety, nieco muszę przyczepić się do samej fabuły. Jest - co z przykrością stwierdzam - jednowątkowa. Główny bohater przez całą książkę różnymi spodobami próbuje odkryć kto stoi za zabójstwem jednego z więźniów, co ma mu zapewnić wolność i... to w zasadzie tyle. Wiadomo, podczas swojego śledztwa napotyka różne przeszkody, ale tego nie da się nazwać odrębnym wątkiem. Akcja też nie toczy się zbyt szybko i chwilami czytając powieść Hodgson się nudziłam, ale muszę zaznaczyć, że ani razu nie przeszło mi przez myśl, by odłożyć ją niedoczytaną, a to już coś.

Skoro mowa o kryminale, nie mogę przemilczeć sprawy zakończenia. Te, jest przynajmniej dla mnie całkiem satysfakcjonujące, takie w moim stylu. Oczywiście jak zwykle poniosłam sromotną klęskę i nie domyśliłam się, kto jest zabójcą, ale to nie jedyne zaskoczenie. Okazało się, że tkwi w tym wszystkim coś więcej, knuta od lat intryga i to chyba ona zaskoczyła mnie bardziej od tożsamości mordercy. No, ale w każdym razie są zaskoczenia, czyli coś, co uwielbiam, więc i tym razem autorce za pomocą kilku ostatnich zdań udało się podnieść moją opinię o przynajmniej jedno oczko. 

Diabeł z więzienia dłużników nie jest wybitną książką, ale trzyma poziom. Zabrakło mi w niej... jakieś iskierki, czegoś wyjątkowego, sama nie potrafię określić czego takiego. Niemniej nie uważam bym straciła czas czytając ją. Przeciwnie! Dzięki niej odkryłam nowy (przynajmniej dla mnie) gatunek. Fani kryminałów jak najbardziej mogą po nią sięgnąć, ale muszą się nastawić na średniej jakości śledztwo. Jeżeli jednak poza książkami akcji, ktoś lubi powieści historyczne Diabeł z więzienia dłużników jest wprost stworzony dla niego. 

Moja ocena:6,5/10





Tytuł:Diabeł z więzienia dłużników
Autor:Antonia Hodgson
Wydawnitwo:Amber
Data wydania:13.01.2015





Spotkaliście się wcześniej z tym gatunkiem, czy to ze mną jest coś nie tak? :D 

poniedziałek, 7 listopada 2016

Haul wrzesień&październik

W sierpniu przybyło do mnie 8 książek, co jak na mnie jest niezłym wynikiem. Potem sytuacja się nieco uspokoiła, więc kolejny haul postanowiłam zrobić po dwóch miesiącach. Przez ten czas moja biblioteczka powiększyła się o 11 pozycji.
PS:Z góry przepraszam za zdjęcie, ale to światło... sami rozumiecie :(

Idąc od góry:
1.Czarnoksiężnik z krainy Oz - L.F. Baum
2.Autostopem przez Galaktykę - D.Adams
3.Rewers - 11 autorów polskich kryminałów (recenzja)
4.Doktor Jekyll i Pan Hyde - R.L. Stevenson
5.Wielki Gatsby - F.S. Fitzgerald
6.Behawiorysta - R.Mróz 
7.Zły jednorożec - P.F. Clark
8.Gra - A. Motte
9.Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu - A.Lange
10.Nigdziebądź - N.Gaiman
11.Mapa czasu - F.J. Palma  (recenzja)




A jakie ciekawe książki przybyły do was w ostatnim czasie? Co możecie polecić? ☺

piątek, 4 listopada 2016

Nomen Omen - M.Kisiel - recenzja

W czerwcu udało mi się przeczytać Nomen omen Marty Kisiel. Obiecałam recenzję, więc oto nadchodzę :D


O twórczości Marty Kisiel dotychczas jedynie słyszałam. Kojarzyłam jej debiutancką powieść Dożywocie, ale zwlekałam z sięgnięciem po nią. Zawsze do przeczytania było coś ważniejszego czy ciekawszego. Gdy na moją półkę trafiła Nomen omen, nie było już odwrotu. Musiałam w końcu zapoznać się z powieścią tej autorki. A teraz zadaję sobie pytanie – jak mogłam tyle zwlekać?

Salomea (ewentualne skojarzenia z matką Juliusza Słowackiego są jak najbardziej trafne) to niezbyt urodziwa, rudowłosa dwudziestopięciolatka. Zmęczona życiem u boku swojej specyficznej rodziny, postanawia wyprowadzić się do Wrocławia. Niestety, nie udaje jej się uciec przed bratem Niedasiem – ekscentrycznym studentem, fanem Warcrafta i jedzenia. A to dopiero początek. Dom, do którego dziewczyna ma się wprowadzić wygląda mniej więcej jak rezydencja rodziny Addamsów, a i z lokatorami nie jest lepiej. Jego mieszkanki to trzy osiemdziesięcioletnie siostry, skrywające mroczny sekret sięgający jeszcze czasów wojny. Jakie przygody czekają na Salomeę? Co wydarzyło się we Wrocławiu przed laty?

Opis, a zwłaszcza okładka Nomen omen jasno dawały mi do zrozumienia, że otrzymam lekką, przyjemną książkę młodzieżową. W rzeczywistości wyglądało to nieco inaczej. Powieść Marty Kisiel wcale nie jest tak błaha, jak przypuszczałam. Autorka świetnie połączyła codzienne sprawy bohaterów i, ich pełne humoru rozmowy z traumatycznymi doświadczeniami wojennymi sióstr Bolesnych – właścicielek przerażającego domu, w którym przyszło zamieszkać Salomei. Dzięki temu wszystkiemu Nomen omen znacznie zyskała w moich oczach. Okazała się książką zdecydowanie bardziej złożoną i dojrzałą niż początkowo sądziłam. Przypuszczałam, że pewnie zapomnę o niej po kilku dniach, a jest zupełnie inaczej. Nie tylko nadal jestem myślami z główną bohaterką i jej towarzyszami, ale i z niecierpliwością czekam na kolejne powieści tej młodej, obiecującej autorki.

Myślę, że Nomen omen to książka napisana pod licealistów. Nie chodzi tu tylko o miks czarnego humoru ze smutnymi wspomnieniami z okresu wojny, który chyba najlepiej dotrze właśnie do tej grupy wiekowej, ale i o odwołania do życia i twórczości... polskich romantyków! Tak, dokładnie tak. Marta Kisiel nie tylko cytuje naszych wieszczów, ale i nie raz przywołuje w swojej powieści smaczki właśnie takie, jak imię matki Słowackiego, które rozpoznają właśnie licealiści. Przyznam, że było to dla mnie bardzo miłe zaskoczenie i nie raz wywołało uśmiech na mojej twarzy.

Marta Kisiel posługuje się przystępnym językiem i oferuje swoim czytelnikom sporą dawkę humoru i to w pełni naturalnego, a nie w stylu: „o, to ten moment, w którym powinnam się zaśmiać”.Nie zapomina również o zachowaniu równowagi pomiędzy opisami a dialogami. Dzięki temu jej powieść czyta się bardzo szybko i bez żadnych problemów z wyobrażeniem sobie przedstawionych wydarzeń. Jak wspomniałam na początku, brat Salomei to fan gry Warcraft. Autorka nie poprzestała jedynie na tym suchym stwierdzeniu, zindywidualizowała język Niedasia-gracza i świetnie sobie z tym poradziła. Choć Nomen omen odłożyłam na półkę jakiś czas temu, nadal pamiętam słynne powiedzenia tej postaci, typu: „farmić honor pointy na battelgroundach”, „killować” i inne.

Jedyną wadą Nomen omen, jaką zauważyłam, jest okładka. Gdy zobaczyłam ją po raz pierwszy, nawet mi się spodobała, lecz z czasem dostrzegałam na niej coraz więcej niepasujących do siebie elementów i ogólny chaos. Wydaje mi się, że osoba odpowiedzialna za projekt miała zbyt wiele pomysłów i nie mogąc się zdecydować, z którego z nich zrezygnować, postanowiła nie rezygnować z żadnego. Mamy tu dom, który przypomina czaszkę, rudowłosą główną bohaterkę, papugę, również występującą w powieści i wiele innych. A do tego wszystkiego przesadnie rzucająca się w oczy czcionka, którą napisany został tytuł, dziwna połyskująco-czerwona ramka otaczająca całość i kolejna ramka, a w niej imię i nazwisko autorki, napisane – a jakże by inaczej – znów innym rodzajem czcionki. To jeszcze nic! Najbardziej boli mnie to, że okładka książki, która porusza momentami naprawdę poważną tematykę, budzi raczej mało poważne skojarzenia. Myślę, że Nomen omen została mocno skrzywdzona tą okładką. Pozostałe kwestie dotyczące wydania wypadają na szczęście zdecydowanie lepiej. Rodzaj i rozmiar czcionki akurat w tym przypadku zostały wybrane idealnie. Na słowa pochwały zasługuje też kilka ilustracji pojawiających się w książce oraz – co mnie kompletnie zaskoczyło – mapa, a właściwie dwie mapy przedstawiające Wrocław współcześnie i podczas II wojny światowej.

Nomen omen przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Znalazłam w niej nie tylko ogrom elementów fantastycznych, ale i wątek kryminalny, a nawet miłosny, swoją drogą całkiem przyjemny i nienachalny, słowem – wszystko co lubię. Muszę przyznać, że wielkim wygranym tej powieści są dla mnie jednak odwołania do polskich romantyków, czyli coś absolutnie świeżego w literaturze młodzieżowej. Ponoć Marta Kisiel ma w planach napisanie książki Mickiewicz: Pogromca upiorów... zatem chyba zabiorę się za budowanie jakiegoś wehikułu czasu, by móc czym prędzej przeczytać tę intrygującą powieść, a wszystkich innych zapraszam do zapoznania się z twórczością tej niezwykłej autorki, bo naprawdę warto!

Moja ocena:8/10





Tytuł:Nomen Omen
Autor:Marta Kisiel
Wydawnictwo:Uroboros
Data wydania:05.02.2014


Co prawda książkę przeczytałam już jakiś czas temu, ale recenzja pojawia sie dopiero teraz. Jak widać Nomen Omen bardzo mi się spodobało. Gorzej już niestety było z Dożywociem tej autorki... (recenzja). Czytaliście jakąś jej książkę?

PS:Haul będzie na początku przyszłego tygodnia. W weekend muszę porobić zdjęcia, bo tylko wtedy "mam dostęp" do światła dziennego.

środa, 2 listopada 2016

Książkowe podsumowanie października

Październik minął mi całkiem przyjemnie (i szybko). Obawiałam się, że teraz gdy już w każdy weekend miałam szkołę, do tego wciąż pracę i jeszcze przygotowania do egzaminu teoretycznego na prawo jazdy, z czasem na czytanie będzie naprawdę kiepsko, a ku mojemu zaskoczeniu wyszło... bardzo dobrze.

Udało mi się przeczytać 8 książek:

1.Rewers - książka 11 autorów polskich kryminałów, ocena: 6/10 (recenzja)
2.Idealna - M.Stachula, ocena: 6,5/10 (recenzja)
3.Droga królów - B.Sanderson, ocena: 7/10 (recenzja)
4.Inferno - D.Brown, ocena: 6,5/10 (recenzja)
5.Książę Parnasu - C.R. Zafon, ocena:6/10 (to króciutka książeczka, która nie zrobiła na mnie większego wrażenia, recenzji raczej nie będzie)
6.Zły jednorożec - P.F. Clark, ocena: 6,5/10 (dość nietypowa książka, jeśli chcecie, napiszę o niej parę słów)
7.Autostopem przez Galaktykę - D.Adams, ocena: 8/10 (recenzja będzie, ale raczej w bliżej nieokreślonej przyszłości)
8.Gra - A.Motte, ocena: 8/10 (cu-do-wna książka, recenzja będzie, obowiązkowo!)



W tym miesiącu przeczytałam 3698 stron.
Co daje stron 120 dziennie.


Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, najlepszą książką miesiąca okazała się Gra, czyli powieść kupiona za niecałe 10zł, na którą dałam się namówić pani w Matrasie (y) (więcej w recenzji niebawem). 

Czy przeczytałam to, co planowałam we wrześniu?
W większości tak. Przeczytałam opowiadanie Zafona i Drogę Królów. Nie udało mi się niestety z szóstym tomem Harry'ego Pottera, ale to mam zamiar nadrobić w listopadzie.

Co chcę przeczytać w listopadzie?
Wspomnianego już Pottera i książki, które nabyłam w przeciągu ostatnich dwóch miesięcy, a jeszcze ich nie przeczytałam. Nie zdradzę tego na razie, dowiecie się z haulu na dniach :) Poza tym nic więcej raczej nie planuję.




Jeszcze parę innych spraw:
1.Teorię zdałam za pierwszym razem i baaardzo dziękuję wszystkim, którzy trzymali kciuki. Teraz, w połowie listopada mam egzamin praktyczny, więc tym bardziej liczę na Wasze wsparcie ♥

2.Forma podsumowania znów się nieco zmieniła. Tym razem powstawiłam na zbiorczą listę przeczytanych książek i do tego jedno zdjęcie z wszystkimi okładkami. Już nie wszystko osobno, jak to było wcześniej. Mam nadzieję, że taka forma przypadła Wam do gustu, choć nie mówię, że jest ostateczna.

3.Jeszcze jedna zmiana, Jak mogliście zauważyć, w kilku ostatnich recenzjach zamiast mojego skrótu fabuły, pojawiało się to, przygotowane przez wydawnictwo. Jest to dla mnie obecnie zdecydowanie wygodniejsze, bo nie bardzo mam czas by bawić się we własnoręczne streszczanie fabuły, co też nie zawsze jest takie łatwe. Mam nadzieję, że Wam to nie przeszkadza :) Jeśli jednak uznałabym, że opis z książki zdradza zbyt wiele lub po prostu coś by mi w nim nie odpowiadało, napiszę swój.

Tak się martwiłam, jak to będzie w tym październiku, a okazało się, że przeczytałam jeszcze więcej niż we wrześniu :D O całe 10 stron dziennie więcej. Niestety, jak widzicie, z blogiem było raczej średnio. Zaległe recenzje wciąż nie napisane (tak...), ale jedną już zaczęłam, więc jestem na dobrej drodze.

Wszystkie książki, jakich się spodziewałam w tym miesiącu już do mnie przyszły, więc niedługo będzie haul.

Uff, to już wszystko. A jak Wam poszło w tym miesiącu? Szkoła czy studia przeszkodziły Wam w czytaniu? A może przeciwnie - długie jesienne wieczory sprzyjały sięgnięciu po książkę?

poniedziałek, 31 października 2016

Inferno - D.Brown - recenzja

Szał na Inferno widoczny jest gołym okiem. Niedawno miała premierę ekranizacja, a więc nic dziwnego, że obecnie coraz więcej osób decyduje się na przeczytanie książki. Ja swój egzemplarz miałam już wieki, ale jakoś nie mogłam zmotywować się do lektury, dopiero premiera filmu reżyserii Rona Howarda to uczyniła. Czy było warto?

"Światowej sławy specjalista od symboli, Robert Langdon budzi się na szpitalnym łóżku w zupełnie obcym miejscu. Nie pamięta, jak i dlaczego znalazł się w szpitalu. Nie potrafi też wyjaśnić, w jaki sposób wszedł w posiadanie tajemniczego przedmiotu, który znajduje we własnej marynarce. Czasu na rozmyślania nie ma niestety zbyt wiele. Ledwie na dobre odzyskuje przytomność, ktoś próbuje go zabić. W towarzystwie młodej lekarki Sienny Brooks Langdon opuszcza w pośpiechu szpital. Ścigany przez nieznanych wrogów przemierza uliczki Florencji, próbując odkryć powody niespodziewanego pościgu. Podąża śladem tajemniczych wskazówek ukrytych w słynnym poemacie Dantego… Czy jego wiedza o tajemnych sekretach, które skrywa historyczna fasada miasta wystarczy, by umknąć nieznanym oprawcom? Czy zdoła rozszyfrować zagadkę i uratować świat przed śmiertelnym zagrożeniem?"
Inferno to pierwsza książka Browna, po którą sięgnęłam (pomijam już fakt, że kilka innych kurzy się na półce i czeka na przeczytanie). Bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło, że w zasadzie nie ma w niej odwołań do poprzednich tomów. Po tę historię może więc sięgnąć każdy, a i tak zrozumie ją w pełni. Jakie są jej pozostałe zalety? Przez wszystkim wartka akcja. Tu nie ma żadnych nudnych opisów, przestojów, filozoficznych rozważań. Od pierwszej do ostatniej strony coś się dzieje. Gdy zabrałam się za jej lekturę, chciałam przeczytać tylko parę stron, żeby wyrobić sobie o niej wstępną ocenę, dowiedzieć się, czego mogę od niej oczekiwać. I co? I przeczytałam... yyy no jakieś 100 stron. Tej książki się nie czyta, ona sama się czyta.

W książkach zwykle zwracam uwagę na opisy. Ważne jest dla mnie, by była ich odpowiednia ilość. Pod tym względem Inferno wypada dobrze, lecz nie tylko pod tym. Brown za ich pomocą niemalże teleportuje czytelników do opisywanych przez siebie miejsc. Jest bardzo dokładny w swoich opisach, używa nazw konkretnych ulic, budynków, ale co najważniejsze, choć tych opisów jest dość dużo, czyta się je z wielką przyjemnością. Są napisane z wyczuciem i lekkością.

Bohaterowie byli moim zdaniem średni, ale muszę docenić sposób ich kreacji. Nie ma postaci (no dobrze, może prócz głównego bohatera), którą można by od razu jednoznacznie określić jako dobrą lub złą. Niby początkowo wszystko wskazuje, że dany bohater jest zły, że chce zaszkodzić Langdonowi, lecz potem okazuje się, że jest przeciwnie. Jeszcze później jego zachowania sprawiają, że mamy totalny mętlik w głowie i nie mamy pojęcia co o tym wszystkim myśleć. 

Żeby nie było tak pięknie, Inferno ma jedną dość ważną cechę, która albo może przeszkadzać, albo się jej nie zauważy. Na początku powieści Langdon leży w szpitalu, ma amnezję spowodowaną postrzałem w głowę. A co się dzieje jakieś 500 stron później? Następuje ostateczne starcie, wielki finał (nie, nie zdradzę, czy i jak uda mu się uratować świat, doczytajcie sobie sami, o!). A teraz najlepsze! Ile czasu minęło między tymi wydarzeniami? Miesiąc, dwa? Nie, mniej. Dwa tygodnie? Zimno, mróz, Syberia. No, ale mniej niż tydzień nie może być... A jednak! Akcja powieści trwa dobę, 24 godziny, 86400 sekund. Poważnie (no ok, istnieje opcja, że w którymś momencie się nie skupiłam i może jednak trwa dłużej, ale raczej wątpię). Jeśli mam być szczera, bardziej wiarygodna i realna wydaje mi się inwazja być Marsjan niż zrobienie tyyyyle przez dobę, zwłaszcza, że kilkanaście godzin wcześniej leżało się w szpitalu. Niby drobnostka, ale dla mnie to dość spora wada. Przez to patrzę na tę powieść nieco z przymrużeniem oka, a tak raczej nie powinno być.

Wiem, że Brown ma wielu miłośników i przeciwników. A do której z tych grup ja należę? Ani do jednej, ani do drugiej, raczej stoję po środku. W Inferno nie było żadnych teorii spiskowych, które mogły by negatywnie wpłynąć na moją opinię, ale też nie było w niej niczego, co by mnie zachwyciło. Wszystko tu było raczej poprawne. Fabuła, zakończenie, bohaterowie. Inferno to powieść dobra na zrelaksowanie się, świetna na długie jesienne wieczory, ale wiele więcej nie można od niej oczekiwać.

Moja ocena:6,5/10





Tytuł:Inferno
Autor:Dan Brown
Wydawnictwo:Sonia Draga
Data wydania:09.10.2013





Ekranizacji w najbliższym czasie nie obejrzę, bo słyszałam o niej same negatywne opinie. A Wy? Byliście w kinie, czytaliście?

niedziela, 23 października 2016

Droga królów - B.Sanderson - recenzja


Życie ponad śmiercią. Siła ponad słabością. Podróż ponad celem

Brandon Sanderson to od kilku lat gorące nazwisko światowej fantastyki. Jego twórczość ceni się głównie ze wzgledu na wspaniałych, pełnokrwistych bohaterów, wyjątkowe podejście do magii oraz dar do kreowania oryginalnych, dopracowanych w każdym szczególe światów. Te, i wiele innych zalet, jakie posiadają powieści Sandersona, sprawiły, że musiałam w końcu się za nie zabrać. Na pierwszy ogień poszła Droga królów. Czy to aby na pewno dobra książka na początek? Czy ma te wszystkie zalety? A może to kolejna przereklamowana powieść? Sprawdźmy to!

"Chirurg, zmuszony do porzucenia swej sztuki i zostania żołnierzem w najbardziej brutalnej wojnie od niepamiętnych czasów. Skrytobójca, morderca, który płacze, kiedy zabija. Oszust, młoda kobieta, skrywająca za płaszczem z kłamstw swoją prawdziwą naturę. Arcyksiążę, wojownik, owładnięty żądzą krwi. Świat może się zmienić. Ta czwórka jest kluczem do przyszłości. Jeden z nich może przynieść zbawienie. Drugi doprowadzi do zagłady."

Gdy zabrałam się za lekturę Drogi królów, wkraczałam w wykreowany przez autora świat bardzo wolno. Od razu skojarzyła mi się gra Warcraft. Tam, na początku rozgrywki mapa jest spowita czernią. W miarę jak przemierzamy świat gry, coraz więcej mapy nam się odsłania. Dokładnie tak się czułam czytając powieść Sandersona. Oswajanie się z nią przychodziło mi dość wolno i cały czas miałam świadomość tego, że to czego się dowiedziałam, to zaledwie odsetek z tego, co kryje ta powieść, a w zasadzie cała seria. Nie wiem jak to się dzieje, ale mniej więcej od pewnego czasu niemalże każda książka fantastyczna, po którą sięgam z początku nie wciąga i bardzo ciężko jest się przebić przez jej początek, przeważnie zawierający wyjaśnienia odnośnie zasad rządzących w stworzonym przez autora światem. Tak jest właśnie z powieścią Sandersona. Tyle, że ona nie ma około 400 stron, jak to zwykle bywa, tylko 960, a więc tutaj ten wstęp jest proporcjonalnie dłuższy. Były momenty, w których myślałam, że nie dam rady, że Droga królów nie była dobrym pomysłem na rozpoczęcie przygody z twórczością tego autora, ale ostatecznie zacisnęłam zęby i czytałam dalej, aż doczytałam ją do końca. Mimo wszystko było warto.


Filozofia? (...) Czy to nie sztuka mówienia o niczym przy użyciu jak największej ilości słów?

Jak wspomniałam na początku, Sanderson świetnie radzi sobie z kreacją postaci. Nawet w jednym z moich postów, ktoś polecał mi tego autora, właśnie przez pryzmat bohaterów. No i cóż, nie zawiodłam się. W powieści zdecydowanie dominuje wątek Kaladina (czyli chirurga, który został żołnierzem), więc siłą rzeczy to jego poznajemy najlepiej. Po około trzech tygodniach spędzonych z tą powieścią (na swoją obronę mam to, że w międzyczasie udało mi się przeczytać też dwie inne książki), wręcz przyzwyczaiłam się do jego obecności w moim życiu, zaś cowieczorna lektura Drogi królów stała się dla mnie pewnego rodzaju rytuałem. Aż dziwnie mi się zrobiło, gdy któregoś dnia musiałam sięgnąć po inną książkę, bo powieść Sandersona miałam już za sobą. Wracając do Kaladina, to może nie szczególnie wpisuje się w "mój" typ bohaterów, ale i tak bardzo się z nim polubiłam i doceniam wkład pracy autora w jego stworzenie. Po tych długich godzinach spędzonych na lekturze tej książki, Kaladin stał się już dla mnie niemalże żywym człowiekiem. Do teraz zachwyca mnie złożoność jego charakteru, doskonale pamiętam jego wszystkie wzloty i upadki, trudności, z jakimi musiał się zmagać, jego determinację i siłę.


Być człowiekiem to znaczy pragnąć tego, czego nie można mieć

A co z fabułą? Droga królów to pierwszy tom serii (ma być ich aż dziesięć, z tego co się orientuję), a więc autor skupił się tu głównie na wyjaśnieniu czytelnikowi czym jest Burzowe Światło, Duszniki, fabriale, Ostrza Odprysku i wiele, wiele innych. Przez resztę powieści spokojnym tempem toczy się akcja. Poznajemy wtedy głównych bohaterów, śledzimy ich losy i niekiedy przeszłość. Może początkowo fabuła nie jest szczególnie interesująca, ale końcówka książki, gdy wszystkie wątki zaczynają się łączyć, wróży coś wspaniałego w kolejnym tomie. Ten jest mi ciężko ocenić, bo to wszystko to zaledwie wstęp do czegoś większego. Niemniej bardzo obiecujący wstęp.

Język powieści określiłabym jako przystępny. Ani nie jest specjalnie wyszukany, strojny, spowalniający czytanie, ani też nie ogłupia. Obfituje natomiast w szereg mądrych, życiowych cytatów, ale także ogrom zabawnych lub nieco filozoficznych kwestii. Autor poradził sobie z oddaniem klimatu i specyfiki Rosharu, ale nie zanudzał przydługimi, nudnymi opisami. W częściach powieści pozbawionych akcji, zamiast opisów zamieścił się zdecydowanie ciekawsze przemyślenia bohaterów, co jest według mnie jedną zalet z tej książki.
Nie cel się liczy, ale sposób w jaki się do niego dociera

Droga królów to powieść obszerna z potężną fabułą. Co za tym idzie, akcja toczy się stosunkowo wolno, a książka bardzo mocno wciąga jedynie na moment. Choć liczy blisko tysiąc stron, jestem pewna, że to co w niej otrzymujemy to zaledwie procent z tego, co autor przewiduje na całą serię. I właśnie dlatego sięgnę po kolejny tom. Teraz, gdy bez problemu odnajduję się w Rosharze, lektura Słów światłości powinna być czystą przyjemnością. Czy więc poleciłabym Drogę królów osobie, która nie zna jeszcze twórczosci Sandersona? Mimo wszystko nie. Spora ilość stron, ogrom nowych pojęć oraz wolno tocząca się akcja mogą przytłaczać, a nawet sprawić, że odpuści się sobie lekturę tej książki, a może i nawet innych tego autora. Sanderson ma też inne, mniej obszerne książki i choć ja zaczęłam od tej, radziłabym jednak nie iść moim tropem. A czy książka jest przereklamowana? Ciężko stwierdzić. Po bardzo (!) dobrych opiniach, choćby na lubimyczytac.pl (średnia ocen to prawie 9/10) spodziewałam się czegoś więcej, ale nie mogę powiedzieć, bym się zawiodła. Na tę chwilę jeszcze nie rozumiem fenomenu Sandersona, ale mam nadzieję, że gdy w pełni zapoznam się z jego twórczością, i ja będę dawać jego książką 9, a może i wyższe oceny?

Moja ocena:7/10

PS:Zapomniałam jeszcze o pochwaleniu okładki, ale wystarczy, że na nią spojrzycie. Czyż to nie jest piękne?




Tytuł:Droga królów
Autor:Brandon Sanderson
Wydawnictwo:Mag
Data wydania:30.04.2014


Uff, książka długa to i recenzja długa :) Czytaliście Drogę królów? Jaką inną książkę Sandersona możecie polecić?

środa, 19 października 2016

Idealna - M.Stachula - recenzja

Idealna Magdy Stachuli początkowo wydawała mi się być właśnie idealną książką. Świetna okładka, pozytywne recenzje, intrygujący opis i obietnica wciągającej lektury. Ale tak to już niestety bywa, że rzadko kiedy coś jest takie, jakie wydaje się być. A jak było tym razem?

Anita to trzydziestoparoletnia kobieta, która od dwóch lat stara się ze swoim mężem Adamem o dziecko. Niestety, bezskutecznie. Sztuka miłości w ich wydaniu stała się już raczej rytualnym kopulowaniem, aniżeli pełnymi namiętności chwilami. Wszystko to odbija się negatywnie na ich małżeństwie. Anita ma jednak jeszcze jedno życie - wręcz obsesyjnie osberwuje ludzi przyuważonych na kamerach miejskiego monitoringu na całym świecie. Z czasem zaczyna się dziać coś bardzo dziwnego. W torebce znajduje szminkę, a w szafie sukienkę, których nie kupiła. Ktoś próbuje zrobić z niej wariatkę czy może faktycznie z kobietą zaczyna się dziać coś niedobrego? A go dopiero początek kłopotów...

Anita, Anita, Anita. Źle mi się kojarzy to imię i gdzieś w środku czułam, że nie jest możliwe, bym polubiła się z jakąkolwiek jego nosicielką. Bingo. Może faktycznie trochę z góry się do niej uprzedziłam, ale to nie zmienia faktu, że Anita to postać fa-ta-lna. Irytująca, pozbawiona logicznego myślenia no i po prostu głupia jak but. Do tego jej obsesja na punkcie dziecka... Ok, ktoś chce zajść w ciążę, rozumiem to... ale tworzenie specjalnych folderów i wrzucanie tam linków ze stronami z dziecięcymi ubrankami czy chęć porwania obcej kobiecie dziecka, to już gruba przesada. No i nie zapominajmy jeszcze o jej obsesyjnych wizytach u ginekologa, przesadnym dbaniu o siebie, jakby była już w co najmniej piątym miesiącu ciąży, no i jeszcze wisienka na torcie... Wręcz zmuszanie męża do stosunku w dniach ściśle wyznaczonych przez kalendarzyk... Niby kobieca solidarność i takie tam, ale ja od pierwszej do ostatniej strony byłam po stronie Adama. Aż mu się dziwię, że wytrzymał z taką kobietą.

Anita to postać, o której nie chcę już więcej mówić, a może raczej pisać, i którą mam zamiar jak najszybciej wymazać z pamięci. Nie raz i dwa miałam przez nią ochotę rzucić książką o ścianę, ale na szczęście chwilka przerwy od czytania, patrzenie przed siebie i kontemplacja nad jej głupotą, pomogły. Ale mimo wszystko dlaczego więc nie odpuściłam sobie tej książki? Po prostu... pod każdym innym względem była naprawdę ok. Ogromnie spodobało mi się to, że tak strasznie szybko się ją czytało, bo właśnie takiej książki na tę chwilę potrzebowałam. Uporałam się z nią w dwa dni, sięgając po nią jedynie podczas przerw w szkole i dojazdów. Gdybym została w domu, poradziłabym sobie w jeden wieczór. Nie mogę powiedzieć by była to wybitnie wciągająca powieść, bo głodu tego, co pojawi się w kolejnym rozdziale specjalnie tu nie odczułam, ale i tak czytałam ją chętnie, bo język, stosunek opisów do dialogów, jak i wydanie książki bardzo ku temu sprzyjały.

W powieści pojawia się także drugi wątek, nazwijmy to wątek Eryka. Eryk jest artystą. Nic więcej wam nie powiem. Bo... widzicie, ja sama przez większość książki wiedziałam tylko tyle, co było dość dezorientujące. Czytałam, a w zasadzie nie wiedziałam o kim. Myślę, że autorka nie bardzo poradziła sobie z wprowadzeniem tego wątku. Dość wyraźnie odcinał się od reszty i raczej tam pasował. Zawarta w nim sprawa dotycząca obrazów też mnie rozczarowała. To przecież pojawiło się w identycznej formie już z milion razy. Na samym początku, gdy autorka zaczęła ten temat, wiedziałam, jak to wszystko się zakończy i się nie pomyliłam.

Jeżeli macie ochotę na książkę, która swoimi metaforycznymi łapskami was dorwie i nie będzie chciała wypuścić, śmiało bierzcie się za Idealną, bo pod tym względem, naprawdę blisko jej do ideału. Pod każdym innym też nie jest najgorszej, biorąc pod uwagę fakt, że to debiut. Jeśli jednak macie silną alergię na irytujące główne bohaterki, raczej trzymajcie się od tej powieści z daleka. Spotkanie z Anitą mogłoby być ponad wasze siły.

Moja ocena:6,5/10





Tytuł:Idealna
Autor:Magda Stachula
Wydawnictwo:Znak Literanova
Data wydania:17.08.2016




Czytaliście już? Was też tak irytowała Anitka?

czwartek, 13 października 2016

Rewers - recenzja

Rewers, czyli zbiór opowiadań najlepszych polskich autorów kryminałów wpadł w moje ręce zupełnie przypadkowo. Będąc szczerą muszę przyznać, że kupiłam go tylko ze względu na to, że znajduje się tam jeden tekst Remigiusza Mroza. Później jednak doszłam do wniosku, że może to być doskonała okazja do poznania twórczości pozostałych rodzimych autorów. Teraz już nie jestem tego taka pewna.

Zbiór rozpoczyna się naprawdę dobrze. Pierwsze opowiadanie: Babcia Wiśniewska autorstwa Wojciecha Chmielarza (czyli postaci dotychczas zupełnie mi nie znanej, ale o tym potem) zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Wydawało mi się bardzo dopracowane i pełne. Z opowiadaniami mam ten problem, że najczęściej ich zakończenia mnie nie satysfakcjonują, wydają mi się nijakie. Tu było inaczej. Do tekstu Chmielarza nie można nic dodać i nic z niego ująć, bo to zaburzyłoby całość. Opowieść ta kończy się bardzo konkretnie, niczego nie trzeba się tutaj domyślać, a to w opowiadaniach bardzo cenię. Do gustu przypadła mi również tematyka i nastrój. Wszystko tu jest na luzie, momentami aż za bardzo, ale puenta Babci Wiśniewskiej wcale nie jest taka błaha. Autor wybornie poradził sobie z połączeniem tak skrajnych tematów. W bardzo lekkiej, przystępnej formie zamknął bardzo ważne wartości takie jak sprawiedliwość, kłamstwo, solidarność czy zemsta. Co mnie jeszcze bardziej zdziwiło, choć to zaledwie opowiadanie, udało mi się polubić z tytułową bohaterką. Babcia, jak to babcia jest miła, serdeczna, troskliwa, lecz wbrew pozorom wcale nie stereotypowa, ale tego dowiecie się sięgając po Rewers.

Jedynym autorem, którego twórczość miałam już okazję poznać, poza rzecz jasna Remigiuszem Mrozem, był Ryszard Ćwirlej. Czytałam jego Tam ci będzie lepiej i spodobała mi się ta powieść. Byłam więc spokojna o to, co otrzymam w Rewersie. Wyszło... nieco inaczej. Opowiadanie było raczej średnie. Kończyło się niestety dość mdło, ale czytało się je nieźle. Pewnie miałabym o nim zdecydowanie lepszą opinię, gdybym... właśnie. Gdybym wcześniej nie przeczytała Tam ci będzie lepiej. A, że już to zrobiłam, zauważyłam szereg podobieństw między tymi pozycjami, które to sprawiły, że chcąc nie chcąc, Ćwirlej stał się w moich oczach pisarzem jednej opowieści, autorem, który nie wykracza poza jakąś określoną tematykę. I tu, i tu mamy środowisko policjantów czy tam milicjantów, do tego posiadówy w różnego rodzaju knajpach i ogólnie mówiąc powojenny/PRL-owski klimat. Fabuła w zasadzie nie powala na kolana, można ją streścić w trzech zdaniach. Przyznam, że po Ćwirleju spodziewałam się zdecydowanie więcej.

Zbiór zakupiłam ze względu na opowiadanie Remigiusza Mroza, a więc wypadałoby co nieco o nim napisać. Był to jeden z lepszych tekstów, ale wciąż poniżej moich oczekiwań. Opowiadanie chyba jako jedyne trzymało w napięciu i sprawiało, że naprawdę chciało się przejść na następną stronę i dowiedzieć się co dalej. Niestety znów nieco rozczarowało mnie zakończenie. Ale tym razem naprawdę nieco. Myślę, że mieszkańcy Opola powinni czuć się nim usatysfakcjonowani, ja niestety nie siedzę w tym temacie, dlatego dla mnie to wszystko było takie "odległe". Może Przez ciemne okulary to nie jest ten Remigiusz Mróz, jakiego znamy i kochamy, ale opowiadanie i tak trzyma poziom.

Później niestety nie było tak kolorowo. Zdecydowana większość opowiadań nie wzbudziła we mnie większych emocji – ot, zwykłe średniaki, ale muszę wyróżnić jeszcze 3 teksty. Dwa z nich: Pod Czarcią Łapą i Niedzielne popołudnia  wyróżniły się niestety negatywnie. Na tyle, że nie dałam im rady. Może kiedyś do nich wrócę, ale na tę chwilę po prostu mnie zanudziły. W tym pierwszym działo się wszystko, tylko nie to, co było związane ze śledztwem, a w drugim... hm, w tym po prostu działo się wszystko i nic. Nie potrawiłam wyłuskać o czym ono właściwie jest, do czego autorka zmierza. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda.

Wspomniałam o trzech tekstach, a więc pozostał jeszcze jeden. Moim zdaniem tylko troszkę gorszy od Babci Wiśniewskiej, czyli jak dla mnie najlepszego opowiadania tego zbioru. Jego autorką jest – ku mojemu sporemu zaskoczeniu – Joanna Jodełka. Kojarzyłam ją z Wariatki, książki, która mimo całkiem niezłej reklamy przyjęła się raczej średnio. Chyba po każdym spodziewałabym się tak dobrego opowiadania, lecz nie po niej. A tu proszę, takie milutkie zaskoczenie. Jej opowiadanie jest szalenie nowoczesne, świeże i oryginalne. Nim je przeczytałam, chciałam ocenić Rewers na 5 gwiazdek, ale Jodełka uratowała honor reszty autorów i zgarnęła dodatkowy punkt. Nie czytaj tego! (och, no i zobaczcie, ten tytuł!)  zwłaszcza pod koniec całkowicie mnie osaczyło i stłamsiło. Co ciekawe, w bardzo pozytywny sposób. To takie opowiadanie-nieopowiadanie, gra pomiędzy czytelnikiem, autorką z bohaterem. Musicie to przeczytać!

Wielkim symbolem Rewersu są miasta. Ten zbiór miał być podróżą przez najmroczniejsze zakątki polskich miast z wyjątkowymi przewodnikami – pisarzami z nich pochodzącymi (znaczy z miast, nie zakątków :D) . Pomijam już tu fakt, że opowiadania wcale nie są tak mroczne, zagadkowe czy intrygujące, jak można by przypuszczać. W tej chwili chciałabym skupić się właśnie na tych miastach. Wszyscy autorzy w większym lub mniejszym stopniu poradzili sobie z oddaniem specyficznego charakteru miejsca akcji. Wiadomo, jeden zrobił to lepiej, inny gorzej, ale ogólnie zadanie uznaję za zaliczone. Bardzo dobrze, biorąc pod uwagę fakt, że to tak naprawdę główne założenie tego zbioru.

Myślę, że nadszedł właściwy moment, by odwołać się do tego, o czym wspomniałam na początku, a mianowicie do traktowania tego zbioru, jako możliwości do poznania twórczości wielu polskich autorów za pomocą tylko jednej książki. To wygodna droga na skróty, prawda? Wygodna, to fakt, ale niemiarodajna. Bo czy nie znając wcześniej wybitnych w moim odczuciu powieści Remigiusza Mroza, sięgnęłabym po nie po przeczytaniu Rewersu? Raczej nie. I tak by można wymieniać bez końca. Myślę, że najlepiej podchodzić do tego zbioru tylko orientacyjnie, nie kierować się nim ściśle. Ja z pewnością dzięki niemu z chęcią przeczytam coś Jodełki i Chmielarza, ale nie zmienia to faktu, że tak jak już wcześniej założyłam, sięgnę także po coś Opiat-Bojarskiej czy Małeckiego, mimo że ich teksty w tym zbiorze mnie nie zachwyciły. Zatem taka mała wskazówka – jak chcesz poznać twórczość danego autora, wyrobić sobie o nim zdanie, nie możesz poprzestać tylko na jednym opowiadaniu.

Zbiory opowiadań już tak mają, że nie da się ich utrzymać na równym poziomie, no a gdy każdy tekst jest innego autora, to już zwłaszcza, niemniej po Rewersie spodziewałam się zdecydowanie więcej. Jak zwykle dałam się złapać na hasła typu "tajemnice przeszłości", "mroczna strona polskich ulic" i inne. W rzeczywistosci książka okazała się dużo spokojniejsza już można by przypuszczać. Nie żałuję jednak, że ją przeczytałam. Dzięki niej poznałam kolejnego wspaniałego autora, jakim jest Wojciech Chmielarz, przekonałam się do twórczości Joanny Jodełki oraz poznałam przedsmak pisarstwa pozostałych autorów. No, a ostatnie opowiadanie... Gdyby pozostałe 10 opowiadań uznałabym za choćby średnie, zamiast 6, którą wystawiam temu zbiorowi, widzielibyście tu może nawet 8. Słowem - zbiór idealny nie jest, ale są teksty, dla których zdecydowanie warto po niego sięgnąć, a zatem, miłej lektury!

Moja ocena:6/10





Tytuł:Rewers
Data wydania:28.09.2016
Wydawnictwo:Czwarta strona






To jak, Rewers już przeczytany, jak wrażenia? A może nadal się wahacie?