piątek, 23 grudnia 2016

Księgarenka przy ulicy Wiśniowej -recenzja

Jak już chyba wszyscy wiedzą, bardzo lubię twórczość Remigiusza Mroza. Dlatego też od pewnego czasu uważnie śledzę czy na rynku wydawniczym nie pojawiła się przypadkiem jakaś nowa książka jego autorstwa. W ten sposób dowiedziałam się o Księgarence przy ulicy Wiśniowej.

Pan Alojzy, sympatyczny właściciel małej księgarenki przy ul. Wiśniowej, postanawia zamknąć swój sklepik z książkami. Prowadził go przez prawie pół wieku, ale jest coraz starszy, brakuje mu sił. Chciałby odpocząć i wreszcie zrealizować swoje marzenie o dalekiej podróży do córki, mieszkającej w Australii.
Księgarenka, jego całe życie, zostanie zamknięta, ale nie tak zwyczajnie, z dnia na dzień. Dla jej wiernych, stałych bywalców pan Alojzy przygotował prezenty. Postanowił obdarować ich egzemplarzami swoich ukochanych książek. Dla każdej osoby wybrał pozycję szczególną, taką, która jego zdaniem może być dla tej osoby drogowskazem albo pocieszeniem. Piękna i roztrzepana Celestyna otrzyma od niego Błękitny zamek Lucy Maud Montgomery. Dla tajemniczej Alicji pan Alojzy ma oczywiście Alicję w Krainie Czarów, a dla bezwzględnego reżysera Opowieść wigilijną. Największa niespodzianka spotka jednak Ryszardę Kociołek, w ręce której trafi Wielka księga Kubusia Puchatka.
Książki są przewodnikami duszy, w to wierzy pan Alojzy. Czy ma rację? Czy uda mu się rozświetlić smutne poranki pewnej zapracowanej kobiety, która naprawdę nie znosi Świąt, i przywołać uśmiech na twarz małego chłopca? Czy moc obdarowywania i czynienia dobra ma taką siłę, że smutny sekret pana Alojzego przestanie tak bardzo ciążyć mu na sercu?

Wspomniana książka to... w zasadzie ciężko powiedzieć co. Z opisu brzmi jak powieść, napisało ją 7 autorów, cóż to takiego? Sama się długo nad tym zastanawiałam. Czytałam już książkę napisaną w duecie, czytałam także zbory opowiadań różnych twórców. Księgarenka przy ulicy Wiśniowej okazała się być czymś pomiędzy. Jest tu jeden wątek wiodący - Pan Alojzy zamykający swoją księgarnię oraz kilka wątków pobocznych, czyli historie jego klientów (a raczej gości, jak sam Alojzy by wolał).

Właścicielem księgarni zajęła się Liliana Fabisińska. To jej dwa opowiadania (rozdziały?), jeden rozpoczynający, a drugi kończący książkę, dotyczą Alozjego. Najpierw autorka króciutko zarysowuje całą sytuację, a na końcu skupia się na samym Alojzym, jego decyzji o zamknięciu księgarni oraz na wszystkich jej stałych bywalcach, których poznaliśmy wcześniej. Czuję niewielki niedosyt, zabrakło mi rozwinięcia tego wątku. Od pozostałych bohaterów dowiadujemy się, że księgarz jest wyjątkowym człowiekiem, ale sami nie bardzo mamy okazję to dostrzec. Wątek Alojzego jest ciekawy, ale potraktowany według mnie nieco po macoszemu.

Przyznaję, że kupiłam tę książkę głównie ze względu na nazwisko "Remigiusz Mróz" na liście autorów. Poza nim, znałam jeszcze tylko Alka Rogozińskiego (odsyłam zainteresowanych do recenzji jednej jego książki). Okazało się, że to opowiadanie tego drugiego najbardziej przypadło mi do gustu. Pojawia się w zbiorze (przyjmijmy dla ułatwienia, że to zbiór) jako jedno z ostatnich i wyraźnie się od nich różni. Nie jest takie przesłodzone, a co najważniejsze, potrafi zaskoczyć. Wszyscy znają przeróżne świąteczne opowiastki, filmy, wszyscy więc wiedzą, jaki jest tam schemat. Ktoś jest zły, nieszczęśliwy, samotny, whatever, ale są święta, dzięki czemu jego się odmienia, bla, bla, bla. To opowiadanie właśnie takie nie jest, tkwi w nim sekret, element zaskoczenia co stanowi bardzo miłą odmianę.

Spodobało mi się również opowiadanie Marty Obuch. Autorka urzekła mnie swoim stylem, obrazowością porównań, łatwością odbioru napisanego przez siebie tekstu oraz wykorzystaniem bliskich czytelnikowi elementów popkultury. Wyjątkowo polubiłam, a nawet utożsamiałam się z główną bohaterką, ale wszystko niestety ma swój kres. Mało realistyczne wydaje mi się to, co wydarzyło się z Ryszardą Kociołek(no, z imieniem i nazwiskiem też Obuch nieźle poszalała). Nie podobało mi się również to, że z czasem autorka jakby o niej zapomniała i skupiła się na Krzysiu. A zakończenie? Przewidywalne niestety, trochę przesłodzone, ale nie było tragedii, bywało gorzej...

...gorzej, czytaj - Oswoić szczęście, Gabrieli Gargaś. Gdy po cytacie na początku wywnioskowałam, że autorka będzie się odwoływała do Małego księcia, wiedziałam, że będzie źle, ale nie wiedziałam, że aż tak. No ok, to nie jest złe opowiadanie. Czyta się dość szybko, całkiem przyjemnie, jest przewidywalne, ale nie kłuje to jakoś bardzo w oczy (początkowo, przy zakończeniu wręcz je wypala). Ale... kojarzycie może te filmiki na instagramie, na których ktoś przekrawa jakiś tort składający się z batonów, czekolady, cukierków, niewyobrażalnej ilości kremu i wszystkiego co słodkie? To teraz wyobraźcie sobie, że Oswoić szczęście jest słodsze. Zakończenie było tak szczęśliwe, tak nierealistycznie szczęśliwe, że aż wywróciłam oczami,. Rozumiem - święta, magia świąt, ale odrobina realizmu również by się przydała.

Oczywiście ja nie zauważyłam choinki na okładce (przemilczmy to, proszę). Nie wiedziałam więc, że w książce dominuje tematyka świąteczna. Gdybym ją zauważyła, pewnie od razu skojarzyłabym sobie, że to oznacza opowiadania przepełnione dobrem, ciepłem, miłością... czyli wszystkim tym co wydaje mi się być dość nudne i o czym raczej nie lubię czytać. Ja, jako osoba o raczej dość niskim stopniu wrażliwości, nieco rozczarowałam się tą pozycją. Oczekiwałam czegoś bardziej wyszukanego, oryginalnego, ale nie powielenia "świątecznego schematu". Książka jest lekka, przyjemna, zdecydowanie spodoba się miłośniczkom literatury kobiecej i (wybitnie) szczęśliwych zakończeń. Ja do nich nie należę, ale nie żałuję, że się z nią zapoznałam. Otrzymałam kolejny dowodów na to, że powinnam sięgnąć po jeszcze jedną (przynajmniej!) powieść Rogozińskiego, zainteresować się twórczością Marty Obuch, a także - co muszę przyznać - raczej omijać powieści pozostałych autorek (i im podobnych).

Moja ocena: 6,5/10




Tytuł:Księgarenka przy ulicy Wiśniowej
Autorzy:L.Fabisińska, G.Gargaś, A.Krawczyk, R.Mróz, A.Rogoziński, M.Obuch, M.Witkiewicz
Wydawnictwo:Filia
Data wydania:23.11.2016

Święta już jutro, a więc przybywam z tą świąteczną propozycją. Mnie nie zachwyciła, ale liczę, że wam bardziej przypadnie do gustu ☺
Przy okazji życzę wszystkim świąt w rodzinnej atmosferze, szczęścia, spokoju, mnóstwa czasu na czytanie i stosów książek pod choinką!

poniedziałek, 19 grudnia 2016

W cieniu prawa - recenzja

Uwielbiam twórczość Remigiusza Mroza, ale jakoś nie mogłam się zabrać za W cieniu prawa.  To podejrzanie słabo reklamowana powieść, otrzymująca (jak na Mroza) dość niskie noty. Kiedy zauważyłam ją na bibliotecznej półce, i to jeszcze w tak dobrym stanie, wiedziałam, że muszę ją wypożyczyć, bo później już chyba nigdy bym po nią nie sięgnęła. Pozbawiłabym się świetnej rozrywki, a co więcej, odebrałabym sobie szansę na zrozumienie i dogłębne przeanalizowanie mojego stosunku do twórczości tego autora.

"Galicja, 1909 rok. Mimo złej opinii i niejasnej przeszłości Erik Landecki zostaje przyjęty na czyścibuta w austriackim dworku. Jest przekonany, że los się do niego uśmiechnął. Pierwszej nocy ginie jednak dziedzic rodu, a cień podejrzeń pada na Polaka. Szybko pojawiają się spreparowane dowody, a Erik staje się głównym podejrzanym.
Musi walczyć nie tylko o swoją wolność, lecz także o życie – w zaborze austriackim karą za morderstwo jest bowiem śmierć przez powieszenie."

Największym plusem tej powieści są bohaterowie. Złożoność ich charakterów jest przejmująca. Chyba jeszcze nigdy czytając jakąś książkę, tyle razy nie zmieniałam swojego stosunku do nich, co tutaj. Gdy zapoznałam się z pewną bohaterką, już na wstępie założyłam, że się polubimy, bo w końcu wszystko na to wskazywało. Tak oczywiście było, ale tylko na początku. Potem ją znienawidziłam, a na samym końcu nie wiedziałam już co o niej myśleć. I tak było z paroma innymi postaciami. Najpierw im kibicowałam, potem wręcz przeciwnie. Ani Erik, Hendrik, Sophie czy ktokolwiek inny nie wyprzedzą w moim Mroźnym Rankingu Bohaterów duetu Chyłka & Zordon, ale - chyba wszyscy razem, uplasują się na zasłużonym drugim miejscu, zwyciężając przy tym z Forstem, Gerardem Edlingiem i już zwłaszcza z Ernestem Wilmańskim.

Jak wspomniałam na początku, W cieniu prawa pomogło mi zrozumieć, za co tak bardzo kocham twórczość Mroza. Przyczynił się do tego również przeczytany przeze mnie parę dni wcześniej Świt, który nie nadejdzie, będący niestety, niedużym, bo niedużym, ale jednak rozczarowaniem. Doszłam do wniosku, że najbardziej w pisarstwie tego autora odpowiada mi styl. Czego bym nie czytała, zawsze przed lekturą zerkam na ilośc stron. Ot, taki brzydki nawyk ze słusznie minionych czasów czytania jedynie lektur szkolnych. I zwykle, gdy ta najczęściej trzycyfrowa liczba ma z przodu piątkę (a już zwłaszcza większą cyfrę), wydaję z siebie ciche westchnienie. W przypadku książek Mroza, jest to raczej: "aha, w porządku". Nie wiem jak to się dzieje, ale je, bez względu na format czy czcionkę, czytam w błyskwiczym tempie. Także słowem - i tę powieść Remigiusza Mroza czyta się niezwykle szybko, choć... skoro już nawiązałam do Świtu, który nie nadejdzie, pozwolę sobie zrobić to raz jeszcze (zwłaszcza, że jej recenzować nie planuję). Tej książki akurat nie czytało mi się tak dobrze. Wszystko za sprawą mafijnych porachunków i umieszczenia akcji w międzywojennej Warszawie. Także ostrzegam, że jeżeli ktoś nie lubuje się w tych klimatach, musi się liczyć z tym, że ta powieść raczej go nie olśni. Analogicznie sytuacja wygląda z W cieniu prawa. Mi osadzenie akcji na początku XX wieku bardzo się spodobało, ale wiem, że to nie znaczy, że tak będzie z każdym.

Kto czyta książki Remigiusza Mroza, ten doskonale wie, w jakich zakończeniach ten młody, obiecujący autor się lubuje. Stawia na jedno krótkie, ale szalenie znaczące zdanie, po którym czekanie na kolejny tom to istna męka (o ile jest kolejny tom, rzecz jasna). Zakończenie tej książki Mroza jest aż rażąco nie-mrozowe. Przewidywalne, ale w ten nieirytujący sposób. Jest dokładnie takie jakiego można by się spodziewać i jakiego każdy (chyba bez względu na to, za którym z bohaterów jest), pragnie. Liczyłam na nieco mocniejsze zakończenie, ale muszę przyznać, że i to mnie zadowoliło.

W cieniu prawa zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie. Słyszałam, że według niektórych to najgorsza książka tego autora, ale moim zdaniem jest to po prostu wyraźnie inna książka, ale inna nie znaczy w tym przypadku zła. Tym razem nie wyjeżdżamy z bohaterami w Tatry, nie wjeżdżamy windą na najwyższe piętro Skylight, nie zakładamy bokserskich rękawic, ani nie bawimy się w rozszyfrowanie zamiarów drugiej osoby poprzez obserwację mowy jej ciała. Nie, odwiedzamy galicyjski dworek zamieszkamy przez zamożną rodzinę Reignerów, próbujemy dociec kto zabił jednego z jej członków, obserwujemy życie elit i służby, a po drodze zaglądamy na moment na salę sądową. Jeżeli to lubicie, i lubicie też twórczosć Mroza (kto nie lubi?), nie przejmujcie się średniawą opinią tej książki, tylko po prostu ją przeczytajcie. Jest inna niż pozostałe pozycje w dorobku tego autora, ale i tak bardzo dobra.

Moja ocena: 7/10




Tytuł:W cieniu prawa
Autor:Remigiusz Mróz
Wydawnitwo:Czwarta Strona
Data wydania:15.06.2016



Czytaliście? Zawiedliście się, czy tak jak ja - przeżyliście miłe zaskoczenie?

czwartek, 8 grudnia 2016

Doktor Jekyll i Pan Hyde - R. L. Stevenson - minirecenzja

Doktor Jekyll i Pan Hyde to niezaprzeczalnie klasyk, a te bardzo lubię i chętnie po nie sięgam. Mam w tym jeden cel - przekonać się czy te tak zachwalane od dziesiątek lat książki są tego wszystkiego warte. Jak było tym razem?

"Fascynująca opowieść szkockiego neoromantyka i autora wielu książek przygodowych o dwoistości ludzkiej natury.Ceniony londyński lekarz Henry Jekyll uważa, iż każdy nosi w sobie dwa przeciwstawne charaktery: jawną prawość i dobroć oraz skrywane zło, agresję i dążenie do destrukcji. Prowadzi doświadczenia chemiczne, które mają na celu wynalezienie eliksiru, radykalnie zmieniającego osobowość. Pod osłoną nocy doktor Jekyll zamienia się w okrutnego pana Hyde'a, który jest ucieleśnieniem zła. Jekyll, nie mogąc się pogodzić z czynami dokonywanymi przez siebie pod postacią Hyde'a popełnia samobójstwo.Powieść Stevensona uznawana jest za portret psychopatologicznej podwójnej osobowości. "Doktor Jekyll i pan Hyde" szybko odniósł sukces i stał się jednym z bestsellerów R.L. Stevensona. Pierwsze adaptacje sceniczne książki pojawiły się rok po jej publikacji, a nowela stała się kanwą wielu filmów."

Doktor Jekyll i Pan Hyde należy do grona książek, które moim zdaniem, przez niewielką objętość, same sobie szkodzą. Do powieści mających 200-300 stron podchodzę z dużą rezerwą (o ile w ogóle podchodzę), bo widzę, że zazwyczaj posiadają mdłych bohaterów i szczątkowe ilości opisów. Wobec tego ciężko uzyskać pełen obraz przedstawionej historii i - przynajmniej mnie - taka lektura nie daje zbyt wiele frajdy. W przypadku tego klasyka, można powiedzieć, że jest jeszcze gorzej. Stevenson ograniczył się do zaledwie 120 stron. Dlaczego? Why? Por qué? Pomysł miał wspaniały, trafny, świetny, wystrzałowy i mogłabym go tak zachwalać bez końca, ale wykonanie? Te, w zasadzie też nie było złe, ale stanowczo zbyt okrojone. Gdy skończyłam czytać książeczkę (wybaczcie, nie mogę inaczej) Stevensona, zerknęłam raz jeszcze na opis z tyłu. Z przykrością stwierdzam, że jest w nim niewiele mniej o podwójnej naturze człowieka, co w tych 120 stronach. Dla mnie, jest to niedokończona powiastka. W żadnym razie nie ma tam żadnego portretu psychologicznego i skoro jesteśmy już przy artystycznej nomenklaturze - jest to bardziej szkic. I to taki wstępny. Szkoda, szkoda. Doktor Jekyll i Pan Hyde miał ogromny potencjał, ale wyszło jak zwykle. Dziwi mnie, że autor potraktował ten temat tak skrótowo, według mnie zasługuje na 400-500 stron, minimum.

Nierozwinięcie tego szalenie ciekawego wątku to jedna w dwóch wad, które zauważyłam i które nieco się ze sobą łączą. Kolejną jest sposób przedstawienia tej historii. Opowiadał ją nie Doktor Jekyll, nie Pan Hyde, lecz ot po prostu jakaś inna postać (której imienia, o ile w ogóle zostało podane, już nie pamiętam). I jak tutaj zanurzyć się w te rozmyślania natury filozoficznej, moralnej, egzystencjalnej? Jak, skoro główny bohater nie ma z nimi nic wspólnego? Tak na nie liczyłam, a w zasadzie ich nie było, bo o tytułowych bohaterach, ich zachowaniach i poglądach wiemy głównie z opowiadań. Kolejny minus.

Mam ogromny niedosyt. Tyle się nasłuchałam o książce Stevensona, a okazała się być do bólu skrótowa. Pomysł na fabułę był dobry, no i umówmy się - Książka w ogóle z opisu brzmi świetnie, ale wykonanie wypadło gorzej. Mimo wszystko czytało się ją dobrze i szybciutko, chociaż tyle. Po jej tak ogromnej popularności spodziewałam się czegoś więcej. Nie była zła, ale zdecydowanie poniżej swoich możliwości.

Moja ocena: 6,5/10



Tytuł:Doktor Jekyll i Pan Hyde
Autor:Robert Louis Stevenson
Wydawnictwo:Vesper
Data wydania:2007




Obiecałam (kiedyś tam :D) recenzję, więc jest! Pewnie wielu z Was czytało już książkę Stevensona, jak wrażenia?

czwartek, 1 grudnia 2016

Książkowe podsumowanie listopada

Tym razem będzie krótko i to wcale nie dlatego, że będę się jakoś specjalnie hamować. Będzie krótko, bo w zasadzie nie ma o czym gadać. Książkowo listopad był fatalny. Przeczytałam zaledwie 5 książek, co jest jak na mnie bardzo słabym wynikiem (nawet przed maturą przeczytałam o jedną pozycję więcej), no ale do rzeczy.

1.Behawiorysta - R.Mróz, ocena: 7/10
2.Harry Potter i Książę Półkrwi - J.K. Rowling, ocena: 7/10
3.Diabeł z więzienia dłużników - A.Hodgson, ocena: 6,5/10 (recenzja)
4.Godzina pąsowej róży - M.Krüger, ocena: 6/10 (recenzja)
5.Nigdziebądź - N.Gaiman, ocena: 5/10 (recenzja będzie, ale nie potrafię powiedzieć kiedy)

Jak widać po ocenach, to nie był najlepszy miesiąc. Każda kolejna książka, po którą sięgałam, okazywała się być gorsza od poprzedniej. Myślę, że to też mogło mieć wpływ na mój kiepski wynik. Poza tym w tym miesiącu skupiłam się bardziej na szkole, napisałam zaległe i bieżące sprawdziany. Sporo czasu poświęcałam także na moją samodzielną naukę hiszpańskiego. Ale tak szczerze mówiąc, to nie bardzo chciało mi się czytać w tym miesiącu, więc nie rozpaczam jakoś bardzo przez swój wynik.



W tym miesiącu przeczytałam 2286 stron.
Co daje stron 76 dziennie.

Najlepszą książką tego miesiąca zostaje Behawiorysta. Co prawda czegoś mi w niej brakowało, ale i tak była zdecydowanie lepsza od pozostałych książek, które przeczytałam.

Czy przeczytałam to, co planowałam w październiku?
Tak, bo planowałam przeczytać jedynie kolejny tom HP. Poza tym miałam zamiar uporać się z wszystkimi kupionymi ostatnio książkami, ale to się nie udało, zostały mi chyba tylko Magiczne akta Scotland Yardu.

Co chcę przeczytać w grudniu?
1.Opowieść wigilijna - C.Dickens
Wierzcie lub nie, ale nie czytałam jeszcze nic Dickensa. Gdy znalazłam w domu właśnie tę książkę, stwierdziłam, że warto by zapoznać się z twórczością tego pana, właśnie od niej. A kiedy najlepiej przeczytać Opowieść wigilijną, jak nie w święta?


2.Księgarenka przy ulicy Wiśniowej - różni autorzy
Z opisu wydaje się to być bardzo ciepła książka, wręcz otulająca swoją atmosferą. Z nią i wspomnianą wcześniej Opowieścią wigilijną mam zamiar spędzić święta.



3.Harry Potteri Insygnia Śmierci - J.K. Rowling
Gdzieś pisałam, że chcę przeczytać i zrecenzować całą serię jeszcze w tym roku. Mam zamiar dotrzymać obietnicy i przeczytać w grudniu ostatni tom.


Z innych spraw, jak widzicie, forma podsumowania została taka, jak ostatnio. Bardzo Wam się spodobała - i mi też - więc przynajmniej na razie będzie to tak wyglądało.
Pisałam też ostatnio, że będę miała egzamin na prawo jazdy. Niestety nie zdałam, ale udało mi się wyjechać na miasto, więc nie było najgorzej. Kolejne podejście już za tydzień, więc raz jeszcze proszę o ściskanie kciuków ♥

No cóż, książkowo to nie był najlepszy miesiąc, ale jak już wspomniałam, nie rozpaczam z tego powodu. Nieszczególnie miałam ochotę na czytanie, a nie chciałam też się do tego zmuszać. 

Biorę udział w wyzwaniu "przeczytam 100 książek w 2016 roku" i właśnie zauważyłam, że obecnie przez ten leniwy listopad mam na koncie 90 książek, a więc zostaje jeszcze 10. To będzie bardzo zaczytany grudzień. Oby i wasz taki był!

poniedziałek, 28 listopada 2016

Gra - A. de la Motte - recenzja

To miała być zwykła wizyta w Matrasie. Pooglądanie książek oraz wyłapywanie ciekawych tytułów do przeczytania. Skończyło się na wyłapywaniu, owszem, ale... książek. Najpierw moją uwagę zwróciła najcudowniejsza na świecie Mapa czasu, którą oczywiście musiałam kupić, bo grzechem by było, abym nie miała najlepszej książki tego padołu łez, w formie papierowej (i to za niecałe 20zł!). Potem, już przy kasie dałam się namówić na Grę Andesa de la Motte za równie śmieszną kwotę - 10zł (pani ekspedientka była tak szalenie przekonywująca, że kupiłabym od niej nawet zużytą chusteczkę, serio). Po Grze nie oczekiwałam cudów, wątpiłam by tak tania powieść mogła być arcydziełem literatury. Teraz wiem jak bardzo się myliłam. Mówi się, że nie należy oceniać książki po okładce, zapewniam, że po cenie również.
"Henrik HP Pettersson pewnego dnia znajduje telefon komórkowy, który wciąga go do tajemniczej Gry w Alternatywną Rzeczywistość. Po wykonaniu testu próbnego HP otrzymuje szereg dziwnych i ryzykownych zadań, które są filmowane, publikowane i oceniane w sieci. Napięcie rośnie, nagrody są coraz cenniejsze, a fani wystawiają mu świetne noty. Wreszcie HP czuje się doceniony i podejmuje się coraz bardziej ryzykownych zadań, by tylko pozostać w grze. Rebecca Normén to jego przeciwieństwo. Kontroluje swoje życie w każdym szczególe i szybko pnie się po szczeblach kariery. Wszystko układałoby się idealnie, gdyby nie anonimowe, niepokojące liściki, które znajduje w swojej szafce. Ktokolwiek je pisze, wie o jej przeszłości więcej, niż powinien…Ich życiem zaczyna sterować śmiertelnie niebezpieczna GRA...Kto stoi za tajemniczą rozgrywką?"
(Od siebie mogę dodać, że sam motyw gry i jego realizacja, bardzo przypomina to, co mamy w filmie Nerve, który również gorąco polecam ☺)

HP to spoko koleś. Tak, dokładnie - spoko koleś. Nie niesamowity bohater, ciekawa postać czy coś w tym stylu. Henrik jest totalnym luzakiem. Wyrażenia typu "najs", "fon", "mothafucker" i ogrom przeróżnych wtrąceń w języku angielskim, to u niego norma. I wiecie co? W ogóle mi to nie przeszkadza. Przeciwnie! HP to zupełnie inny bohater niż ci, których dotychczas poznałam. Jest... po prostu taki "swój", naturalny, bezpośredni. Co prawda autor postawił na narrację trzecioosobową, ale i tak umieścił w książce to, co HP sobie myśli. I muszę przyznać, że nawet te przemyślenia są bardziej "ludzkie" niż w innych książkach. Brak tu filozoficznego bełkotu czy jakiś innych "głębokich" wywodów. Główny bohater po prostu myśli o grze. O tym, jak powinien postąpić przy kolejnym zadaniu, jak je krok po kroku wykonać. Później też zaczyna zastanawiać się czym tak naprawdę jest gra, kto ją stworzył i dlaczego. I to także uważam za miłą odmianę po tym wszechobecnym, ciągnącym się z reguły długie strony, laniu wody (mowa oczywiście o innych książkach). Niestety, mój stosunek do Henrika nie zawsze był taki pozytywny. Momentami nie zgadzałam się z jego decyzjami, bo niestety, nie raz chęć wykonania zadania go zaślepiała i odbierała zdolność logicznego myślenia. Często myślałam sobie: "chłopie, nie rób tego!", ale on oczywiście mnie nie słuchał. No, Henrik jest jaki jest, ale w gruncie rzeczy się z nim polubiłam, co nie zdarza się często.

Poza HP w powieści ważną rolę odgrywa Rebecca. Ona i Henrik mają się do siebie jak dzień do nocy. Młody Petterson jest dynamiczny, świeży, spontaniczny. Rebecca z kolei jest policjantką. Taką zwykłą, stereotypową policjantką jaką można znaleźć w każdej książce. Gdy przez pierwsze kilkadziesiąt stron trafiałam na rozdział z nią myślałam sobie tylko: "oesu...", jednak gdy już zrozumiałam jaką funkcję pełni w tym wszystkim jej postać, na szczęście przestała mi tak bardzo przeszkadzać. Rebecca nie jest wybitnie irytującą postacią, ale przy HP jest po prostu nudna, szara i nijaka.

Ci, którzy są ze mną dłużej już dobrze wiedzą, jak ważne jest dla mnie zakończenie, i że nie raz, gdy było dobrze przemyślane, uratowało, brzydko mówiąc, tyłek całej powieści. Grę z całą pewnością mogę dopisać do listy tych książek. Gdy ją czytałam, podobała mi się, lecz dopiero gdy przeczytałam ostatni rozdział, stronę, akapit i wreszcie ostatnie zdanie, zakochałam się. Zakończenie wzbudziło we mnie ogrom emocji, a właśnie to tak bardzo cenię. Było mocne, totalnie nie do przewidzenia, szokujące i niepokojące. Aż strach pomyśleć co będzie w kolejnych dwóch tomach.

Jedynym do czego mogę się przeczepić jest wydanie. Posiadam to nowsze, ale - co z przykrością stwierdzam - jest równie brzydkie, co pierwsze. Bardzo się cieszę, że tak mnie namawiano do sięgnięcia po Grę, bo sama nawet bym na nią nie spojrzała. Nie lubię, gdy na okładkach są ludzie, ale myślę, że nawet jeśli komuś to nie przeszkadza, to i tak nigdy nie nazwałby jej ładną. Dodam jeszcze, że grzbiet ma tak samo jaskrawo-żółty to tytuł, przez co gryzie się z każdą postawioną obok książką. I teraz już w ogóle hit, hitów - została wydana (mowa o nowszym wydaniu) w 2014 roku, a więc już prawie trzy lata temu. A pozostałych tomów jak nie było, tak nie ma. Czyli co, teraz mam dokupić brakujące mi dwie części w starszym wydaniu? Trochę fail.

Gra jest brzydka, to wiemy. A teraz naszykujcie kawałek starej gazety, pędźcie po powieść de la Motte do księgarni, a następnie okryjcie jej paskudną okładkę i bierzcie się za lekturę. Jeśli kochacie zastrzyk adrenaliny, mocne zakończenie, nietypowego bohatera i motyw gry - początkowo łatwej i przyjemnej, a później niebezpiecznej i niszczącej życie, Gra będzie dla was idealna. Na zachętę mały blogowy spoiler - powieść de la Motte z pewnością znajdzie się w poście o najlepszych książkach, które udało mi się przeczytać w tym roku. Ktoś jeszcze nie jest do niej przekonany? 

Moja ocena:8/10





Tytuł:Gra
Autor:Anders de la Motte
Wydawnictwo:Czarna owca
Data wydania:30.08.2014

piątek, 18 listopada 2016

Godzina pąsowej róży - M.Kruger - recenzja

Diabeł z więzienia dłużników (recenzja) zabrał mnie do XVIII wiecznej Anglii, z której nie miałam ochoty wracać. Nie można jednak tkwić wiecznie w świecie jednej książki. Trzeba wyruszyć w dalszą podróż u boku nowych bohaterów. Ale kto powiedział, że trzeba podróżować bardzo daleko zarówno w czasie, jak i przestrzeni? Można powrócić do rodzimej Polski, do czasów oddalonych ledwie o sto lat – do pięknej, XIX wiecznej Warszawy, pachnącej pąsowymi różami.

"Powieść potwierdzająca słuszność powiedzenia, że podróże kształcą. Także te odbywane w czasie... Czternastoletnia dziewczyna ze współczesnej powojennej Warszawy, za sprawą swojej babki zostaje przeniesiona o sto lat w przeszłość. Ubrana w ciasny gorset, umieszczona na pensji dla panien, na własnej skórze przekonuje się, jak wygląda życie według narzuconych przez kogoś zasad, zdyscyplinowane i oparte na nienaruszalnych wartościach. Kiedy Ania wraca do swojej rzeczywistości, jest już inną osobą - o wiele bardziej refleksyjną i lepiej rozumiejącą świat."

Teraz już chyba faktycznie wszyscy pomyślą, że mam coś do bohaterek książkowych. Ale gdybyście tylko poznali Anię, zrozumielibyście, że to nie ze mną jest coś nie tak. Stwórzmy szybko profil tej nadzwyczajnej dziewczyny. Ania, lat czternaście, ulubione zajęcia: narzekanie na ciasne gorsety i inne niewygodne ubrania, psucie opinii rodziny w towarzystwie, wieczne dziwienie się, dlaczego ludzie z XIX wieku uważają ją za wariatkę, gdy mówi o elektryczności i innych wynalazkach późniejszych czasów; inne informacje: IQ na poziomie kamienia z dna rzeki (lub niższe, badania wciąż trwają). Żebyście teraz zrozumieli co mam na myśli – Ania, czy jak kto woli Anda, przeniosła się z 1960 do 1880 roku, tak? Tak. Każda logicznie myśląca osoba szybko zrozumiałaby, że to zupełnie inne czasy, inna moda, zachowania, styl i standard życia. Ale Ania nie!  Jakoś w połowie książki (!) dziewczyna wpadła jak szalona do apteki i chciała zadzwonić. Zadzwonić! Paranoja po prostu. Takie kwiatki zdarzały się też później... Ania niemalże do ostatniej strony nie mogła pojąć tego, że w XIX wieku inaczej mówiono, robiono co innego, że wielu przedmiotów nie było itp. No i powiedzcie mi, jak inaczej można nazwać taką osobę, jeśli nie po prostu głupią, niemądrą? Sięgając po Godzinę pąsowej róży wcale się nie przejmowałam Anią. Nie wiem dlaczego, ale zakodowałam sobie w głowie, że te wszystkie głupiutkie nastolatki to bohaterki książek tworzonych obecnie. A tu się okazuje, że te prawie sześćdziesiąt lat temu również tworzono niegrzeszące rozumem dziewczyny. Pani Kruger chyba na dość długo obrzydziła mi literaturę młodzieżową.

Po Diable z więzienia dłużników miałam ogromną ochotę na coś w podobnych klimatach. Pod tym względem Godzina pąsowej róży zdała egzamin. Równie dobrze, jeśli nie lepiej autorka poradziła sobie z kreacją świata. Stworzyła mnóstwo obrazowych opisów, uwzględniających najdrobniejszy szczególik omawianego przedmiotu. Najbardziej urzekły mnie opisy strojów, te wszystkie koronki, falbanki, halki, zdobione kapelusze. Autorka świetnie poradziła sobie także z oddaniem specyfiki XIX-wiecznych realiów. Dotychczas nie miałam pojęcia, że aż tak wiele nie wypadało młodym dziewczynom, że nie mogły same wychodzić z domu, a na spotkania z wybrankiem zawsze, aż do ślubu brały przyzwoitkę. Jeśli uwielbiacie takie klimaty, powieść Kruger powinna przypaść wam do gustu.

O fabule wiele powiedzieć nie mogę. Godzina pąsowej róży to powiedziałabym książka obyczajowa z odrobiną fantastyki. Poza podróżami w czasie nie dzieje się w niej nic szczególnego. Po prostu zwykłe codzienne sprawy, problemy adekwatne do czasów, w których się znalazła. Zakończenie oczywiście oklepane i przewidywalne, ale spodziewałam się tego, więc to raczej nie wada.

Jeśli macie serdecznie dosyć irytujących bohaterek, zapomnijcie, że kiedykolwiek słyszeliście słowa Godzina pąsowej róży. Ania pod tym względem zdetronizowała nawet Anitę z Idealnej, a to nie lada wyczyn. Chyba tylko dzięki jej późniejszym przebłyskom zrozumienia dla zaistniałej sytuacji, przeczytałam tę książkę do końca. Poza główną bohaterką, wcale nie była taka zła. Fabułą nie zachwycała, ale klimat... tak, ten był magiczny. Myślę, że powieść Kruger chyba najbardziej przypadnie do gustu miłośniczkom tych nieco bajkowych (przynajmniej dla zamożnej kobiety) czasów, a już najlepiej ich miłośniczkom i równocześnie rówieśniczkom Andy. Może one złapałyby z nią lepszy kontakt niż ja?

Moja ocena:6/10





Tytuł:Godzina pąsowej róży
Autor:Maria Kruger
Wydawnictwo:Siedmioróg
Data wydania:2007 (data powstania - 1960)

sobota, 12 listopada 2016

Diabeł z więzienia dłużników - A.Hodgson - recenzja

Tyle świetnych książek do przeczytania, a gdy tylko na jakąś spojrzę, jakiś dziwny głosik z tyłu głowy mówi mi:"nie, to nie", "za to się lepiej nie bierz, bo to seria", "to jest kryminał, wybierz w końcu coś innego", "fantastyka? chcesz znowu przez pół książki męczyć się z odnalezieniem w nowym świecie?", "nie, tego też lepiej teraz nie czytaj, bo... nie". I w końcu wychodzi na to, że choć mam czas, nie mam pojęcia co mogłabym przeczytać, nie wiem na co mam ochotę. Tak to było choćby parę dni temu. Ostatecznie z wszystkich tytułów do przeczytania wybrałam Diabła z więzienia dłużników, czyli książkę, po którą już od dawna chciałam sięgnąć, a... jeśli nie teraz, to kiedy?


"Londyn, rok 1727. Dwudziestopięcioletni Tom Hawkins zamiast studiować teologiczne traktaty, spędza czas w przybytkach rozkoszy i przy karcianych stołach. Aż trafia do więzienia dla dłużników…Marshalsea to piekło na ziemi. Nieludzki świat o prostych zasadach: ci, którzy zdołają pożyczyć skądś pieniądze, mają szansę przeżyć.Ci, którzy nie mają grosza, sczezną z głodu i chorób. Stąd nie da się uciec…Lecz Tom Hawkins nigdy nie potrafił przestrzegać zasad…Seria makabrycznych zabójstw wypełnia więzienie jeszcze większym strachem. Podejrzenie pada na tajemniczego więźnia, nazywanego diabłem. A Tom dzieli z nim celę…Lecz niespodziewanie dostaje szansę: odkryć prawdę o morderstwach i wyrwać się stąd na zawsze albo być następną ofiarą „diabła z Marshalsea”…"

Przyznaję się bez bicia, że gdy zabrałam się za lekturę tej powieści, nie miałam pojęcia o czym jest. Od tak dawna zamiarowałam po nią sięgnąć, że najzwyczajniej w świecie zapomniałam dlaczego. A może to i lepiej? Dzięki temu przeżyłam całkiem pozytywne zaskoczenie. Tytuł i okładka, czyli jedyne co miałam, gdy zaczęłam czytać (wybrałam ebooka) wskazywały na to, że to horror,  no ewentualnie jakiś kryminał. I tak, bingo, to jest kryminał. Ale jaki! Historyczny! Jako, że średnio orientuję się w gatunkach, do tej pory nie miałam pojecia coś takiego w ogóle istnieje. Ale po spotkaniu z Diabłem z więzienia dłużników, już wiem, że jeszcze nie raz sięgnę po powieść tego typu. Hodgson miejscem akcji uczyniła więzienie, więc i główny bohater musiał być inny niż to znamy z kryminałów, a to według mnie spora zaleta. Macie dosyć poruczników, policjantów, detektywów, prokutaratorów? Bierzcie się więc za Diabła..., tu śledztwo prowadzi Tom. Po prostu Tom. Ot, jeden z więźniów. 

Co jeszcze podoba mi się w powieści tej brytyjskiej autorki? Jej historyczna strona. Z historii nigdy asem nie byłam, ale coraz częściej zauważam, że książki, których akcja dzieje się setki lat temu, to naprawdę coś dla mnie. Niby głupie szczególiki - nie pistolet, a sztylet, nie spodnie i bluza, a suknia zdobiona koronką, nie portfel a sakiewka... ale dla mnie ma to ogromne znaczenie. Hogson może nie po mistrzowsku oddała klimat XVIII wiecznej Anglii, ale z pewnością poradziła sobie z tym zadaniem. Zaczynam się poważnie zastanawiać dlaczego nie sięgam częściej po takie książki...

Niestety, nieco muszę przyczepić się do samej fabuły. Jest - co z przykrością stwierdzam - jednowątkowa. Główny bohater przez całą książkę różnymi spodobami próbuje odkryć kto stoi za zabójstwem jednego z więźniów, co ma mu zapewnić wolność i... to w zasadzie tyle. Wiadomo, podczas swojego śledztwa napotyka różne przeszkody, ale tego nie da się nazwać odrębnym wątkiem. Akcja też nie toczy się zbyt szybko i chwilami czytając powieść Hodgson się nudziłam, ale muszę zaznaczyć, że ani razu nie przeszło mi przez myśl, by odłożyć ją niedoczytaną, a to już coś.

Skoro mowa o kryminale, nie mogę przemilczeć sprawy zakończenia. Te, jest przynajmniej dla mnie całkiem satysfakcjonujące, takie w moim stylu. Oczywiście jak zwykle poniosłam sromotną klęskę i nie domyśliłam się, kto jest zabójcą, ale to nie jedyne zaskoczenie. Okazało się, że tkwi w tym wszystkim coś więcej, knuta od lat intryga i to chyba ona zaskoczyła mnie bardziej od tożsamości mordercy. No, ale w każdym razie są zaskoczenia, czyli coś, co uwielbiam, więc i tym razem autorce za pomocą kilku ostatnich zdań udało się podnieść moją opinię o przynajmniej jedno oczko. 

Diabeł z więzienia dłużników nie jest wybitną książką, ale trzyma poziom. Zabrakło mi w niej... jakieś iskierki, czegoś wyjątkowego, sama nie potrafię określić czego takiego. Niemniej nie uważam bym straciła czas czytając ją. Przeciwnie! Dzięki niej odkryłam nowy (przynajmniej dla mnie) gatunek. Fani kryminałów jak najbardziej mogą po nią sięgnąć, ale muszą się nastawić na średniej jakości śledztwo. Jeżeli jednak poza książkami akcji, ktoś lubi powieści historyczne Diabeł z więzienia dłużników jest wprost stworzony dla niego. 

Moja ocena:6,5/10





Tytuł:Diabeł z więzienia dłużników
Autor:Antonia Hodgson
Wydawnitwo:Amber
Data wydania:13.01.2015





Spotkaliście się wcześniej z tym gatunkiem, czy to ze mną jest coś nie tak? :D