poniedziałek, 28 listopada 2016

Gra - A. de la Motte - recenzja

To miała być zwykła wizyta w Matrasie. Pooglądanie książek oraz wyłapywanie ciekawych tytułów do przeczytania. Skończyło się na wyłapywaniu, owszem, ale... książek. Najpierw moją uwagę zwróciła najcudowniejsza na świecie Mapa czasu, którą oczywiście musiałam kupić, bo grzechem by było, abym nie miała najlepszej książki tego padołu łez, w formie papierowej (i to za niecałe 20zł!). Potem, już przy kasie dałam się namówić na Grę Andesa de la Motte za równie śmieszną kwotę - 10zł (pani ekspedientka była tak szalenie przekonywująca, że kupiłabym od niej nawet zużytą chusteczkę, serio). Po Grze nie oczekiwałam cudów, wątpiłam by tak tania powieść mogła być arcydziełem literatury. Teraz wiem jak bardzo się myliłam. Mówi się, że nie należy oceniać książki po okładce, zapewniam, że po cenie również.
"Henrik HP Pettersson pewnego dnia znajduje telefon komórkowy, który wciąga go do tajemniczej Gry w Alternatywną Rzeczywistość. Po wykonaniu testu próbnego HP otrzymuje szereg dziwnych i ryzykownych zadań, które są filmowane, publikowane i oceniane w sieci. Napięcie rośnie, nagrody są coraz cenniejsze, a fani wystawiają mu świetne noty. Wreszcie HP czuje się doceniony i podejmuje się coraz bardziej ryzykownych zadań, by tylko pozostać w grze. Rebecca Normén to jego przeciwieństwo. Kontroluje swoje życie w każdym szczególe i szybko pnie się po szczeblach kariery. Wszystko układałoby się idealnie, gdyby nie anonimowe, niepokojące liściki, które znajduje w swojej szafce. Ktokolwiek je pisze, wie o jej przeszłości więcej, niż powinien…Ich życiem zaczyna sterować śmiertelnie niebezpieczna GRA...Kto stoi za tajemniczą rozgrywką?"
(Od siebie mogę dodać, że sam motyw gry i jego realizacja, bardzo przypomina to, co mamy w filmie Nerve, który również gorąco polecam ☺)

HP to spoko koleś. Tak, dokładnie - spoko koleś. Nie niesamowity bohater, ciekawa postać czy coś w tym stylu. Henrik jest totalnym luzakiem. Wyrażenia typu "najs", "fon", "mothafucker" i ogrom przeróżnych wtrąceń w języku angielskim, to u niego norma. I wiecie co? W ogóle mi to nie przeszkadza. Przeciwnie! HP to zupełnie inny bohater niż ci, których dotychczas poznałam. Jest... po prostu taki "swój", naturalny, bezpośredni. Co prawda autor postawił na narrację trzecioosobową, ale i tak umieścił w książce to, co HP sobie myśli. I muszę przyznać, że nawet te przemyślenia są bardziej "ludzkie" niż w innych książkach. Brak tu filozoficznego bełkotu czy jakiś innych "głębokich" wywodów. Główny bohater po prostu myśli o grze. O tym, jak powinien postąpić przy kolejnym zadaniu, jak je krok po kroku wykonać. Później też zaczyna zastanawiać się czym tak naprawdę jest gra, kto ją stworzył i dlaczego. I to także uważam za miłą odmianę po tym wszechobecnym, ciągnącym się z reguły długie strony, laniu wody (mowa oczywiście o innych książkach). Niestety, mój stosunek do Henrika nie zawsze był taki pozytywny. Momentami nie zgadzałam się z jego decyzjami, bo niestety, nie raz chęć wykonania zadania go zaślepiała i odbierała zdolność logicznego myślenia. Często myślałam sobie: "chłopie, nie rób tego!", ale on oczywiście mnie nie słuchał. No, Henrik jest jaki jest, ale w gruncie rzeczy się z nim polubiłam, co nie zdarza się często.

Poza HP w powieści ważną rolę odgrywa Rebecca. Ona i Henrik mają się do siebie jak dzień do nocy. Młody Petterson jest dynamiczny, świeży, spontaniczny. Rebecca z kolei jest policjantką. Taką zwykłą, stereotypową policjantką jaką można znaleźć w każdej książce. Gdy przez pierwsze kilkadziesiąt stron trafiałam na rozdział z nią myślałam sobie tylko: "oesu...", jednak gdy już zrozumiałam jaką funkcję pełni w tym wszystkim jej postać, na szczęście przestała mi tak bardzo przeszkadzać. Rebecca nie jest wybitnie irytującą postacią, ale przy HP jest po prostu nudna, szara i nijaka.

Ci, którzy są ze mną dłużej już dobrze wiedzą, jak ważne jest dla mnie zakończenie, i że nie raz, gdy było dobrze przemyślane, uratowało, brzydko mówiąc, tyłek całej powieści. Grę z całą pewnością mogę dopisać do listy tych książek. Gdy ją czytałam, podobała mi się, lecz dopiero gdy przeczytałam ostatni rozdział, stronę, akapit i wreszcie ostatnie zdanie, zakochałam się. Zakończenie wzbudziło we mnie ogrom emocji, a właśnie to tak bardzo cenię. Było mocne, totalnie nie do przewidzenia, szokujące i niepokojące. Aż strach pomyśleć co będzie w kolejnych dwóch tomach.

Jedynym do czego mogę się przeczepić jest wydanie. Posiadam to nowsze, ale - co z przykrością stwierdzam - jest równie brzydkie, co pierwsze. Bardzo się cieszę, że tak mnie namawiano do sięgnięcia po Grę, bo sama nawet bym na nią nie spojrzała. Nie lubię, gdy na okładkach są ludzie, ale myślę, że nawet jeśli komuś to nie przeszkadza, to i tak nigdy nie nazwałby jej ładną. Dodam jeszcze, że grzbiet ma tak samo jaskrawo-żółty to tytuł, przez co gryzie się z każdą postawioną obok książką. I teraz już w ogóle hit, hitów - została wydana (mowa o nowszym wydaniu) w 2014 roku, a więc już prawie trzy lata temu. A pozostałych tomów jak nie było, tak nie ma. Czyli co, teraz mam dokupić brakujące mi dwie części w starszym wydaniu? Trochę fail.

Gra jest brzydka, to wiemy. A teraz naszykujcie kawałek starej gazety, pędźcie po powieść de la Motte do księgarni, a następnie okryjcie jej paskudną okładkę i bierzcie się za lekturę. Jeśli kochacie zastrzyk adrenaliny, mocne zakończenie, nietypowego bohatera i motyw gry - początkowo łatwej i przyjemnej, a później niebezpiecznej i niszczącej życie, Gra będzie dla was idealna. Na zachętę mały blogowy spoiler - powieść de la Motte z pewnością znajdzie się w poście o najlepszych książkach, które udało mi się przeczytać w tym roku. Ktoś jeszcze nie jest do niej przekonany? 

Moja ocena:8/10





Tytuł:Gra
Autor:Anders de la Motte
Wydawnictwo:Czarna owca
Data wydania:30.08.2014

piątek, 18 listopada 2016

Godzina pąsowej róży - M.Kruger - recenzja

Diabeł z więzienia dłużników (recenzja) zabrał mnie do XVIII wiecznej Anglii, z której nie miałam ochoty wracać. Nie można jednak tkwić wiecznie w świecie jednej książki. Trzeba wyruszyć w dalszą podróż u boku nowych bohaterów. Ale kto powiedział, że trzeba podróżować bardzo daleko zarówno w czasie, jak i przestrzeni? Można powrócić do rodzimej Polski, do czasów oddalonych ledwie o sto lat – do pięknej, XIX wiecznej Warszawy, pachnącej pąsowymi różami.

"Powieść potwierdzająca słuszność powiedzenia, że podróże kształcą. Także te odbywane w czasie... Czternastoletnia dziewczyna ze współczesnej powojennej Warszawy, za sprawą swojej babki zostaje przeniesiona o sto lat w przeszłość. Ubrana w ciasny gorset, umieszczona na pensji dla panien, na własnej skórze przekonuje się, jak wygląda życie według narzuconych przez kogoś zasad, zdyscyplinowane i oparte na nienaruszalnych wartościach. Kiedy Ania wraca do swojej rzeczywistości, jest już inną osobą - o wiele bardziej refleksyjną i lepiej rozumiejącą świat."

Teraz już chyba faktycznie wszyscy pomyślą, że mam coś do bohaterek książkowych. Ale gdybyście tylko poznali Anię, zrozumielibyście, że to nie ze mną jest coś nie tak. Stwórzmy szybko profil tej nadzwyczajnej dziewczyny. Ania, lat czternaście, ulubione zajęcia: narzekanie na ciasne gorsety i inne niewygodne ubrania, psucie opinii rodziny w towarzystwie, wieczne dziwienie się, dlaczego ludzie z XIX wieku uważają ją za wariatkę, gdy mówi o elektryczności i innych wynalazkach późniejszych czasów; inne informacje: IQ na poziomie kamienia z dna rzeki (lub niższe, badania wciąż trwają). Żebyście teraz zrozumieli co mam na myśli – Ania, czy jak kto woli Anda, przeniosła się z 1960 do 1880 roku, tak? Tak. Każda logicznie myśląca osoba szybko zrozumiałaby, że to zupełnie inne czasy, inna moda, zachowania, styl i standard życia. Ale Ania nie!  Jakoś w połowie książki (!) dziewczyna wpadła jak szalona do apteki i chciała zadzwonić. Zadzwonić! Paranoja po prostu. Takie kwiatki zdarzały się też później... Ania niemalże do ostatniej strony nie mogła pojąć tego, że w XIX wieku inaczej mówiono, robiono co innego, że wielu przedmiotów nie było itp. No i powiedzcie mi, jak inaczej można nazwać taką osobę, jeśli nie po prostu głupią, niemądrą? Sięgając po Godzinę pąsowej róży wcale się nie przejmowałam Anią. Nie wiem dlaczego, ale zakodowałam sobie w głowie, że te wszystkie głupiutkie nastolatki to bohaterki książek tworzonych obecnie. A tu się okazuje, że te prawie sześćdziesiąt lat temu również tworzono niegrzeszące rozumem dziewczyny. Pani Kruger chyba na dość długo obrzydziła mi literaturę młodzieżową.

Po Diable z więzienia dłużników miałam ogromną ochotę na coś w podobnych klimatach. Pod tym względem Godzina pąsowej róży zdała egzamin. Równie dobrze, jeśli nie lepiej autorka poradziła sobie z kreacją świata. Stworzyła mnóstwo obrazowych opisów, uwzględniających najdrobniejszy szczególik omawianego przedmiotu. Najbardziej urzekły mnie opisy strojów, te wszystkie koronki, falbanki, halki, zdobione kapelusze. Autorka świetnie poradziła sobie także z oddaniem specyfiki XIX-wiecznych realiów. Dotychczas nie miałam pojęcia, że aż tak wiele nie wypadało młodym dziewczynom, że nie mogły same wychodzić z domu, a na spotkania z wybrankiem zawsze, aż do ślubu brały przyzwoitkę. Jeśli uwielbiacie takie klimaty, powieść Kruger powinna przypaść wam do gustu.

O fabule wiele powiedzieć nie mogę. Godzina pąsowej róży to powiedziałabym książka obyczajowa z odrobiną fantastyki. Poza podróżami w czasie nie dzieje się w niej nic szczególnego. Po prostu zwykłe codzienne sprawy, problemy adekwatne do czasów, w których się znalazła. Zakończenie oczywiście oklepane i przewidywalne, ale spodziewałam się tego, więc to raczej nie wada.

Jeśli macie serdecznie dosyć irytujących bohaterek, zapomnijcie, że kiedykolwiek słyszeliście słowa Godzina pąsowej róży. Ania pod tym względem zdetronizowała nawet Anitę z Idealnej, a to nie lada wyczyn. Chyba tylko dzięki jej późniejszym przebłyskom zrozumienia dla zaistniałej sytuacji, przeczytałam tę książkę do końca. Poza główną bohaterką, wcale nie była taka zła. Fabułą nie zachwycała, ale klimat... tak, ten był magiczny. Myślę, że powieść Kruger chyba najbardziej przypadnie do gustu miłośniczkom tych nieco bajkowych (przynajmniej dla zamożnej kobiety) czasów, a już najlepiej ich miłośniczkom i równocześnie rówieśniczkom Andy. Może one złapałyby z nią lepszy kontakt niż ja?

Moja ocena:6/10





Tytuł:Godzina pąsowej róży
Autor:Maria Kruger
Wydawnictwo:Siedmioróg
Data wydania:2007 (data powstania - 1960)

sobota, 12 listopada 2016

Diabeł z więzienia dłużników - A.Hodgson - recenzja

Tyle świetnych książek do przeczytania, a gdy tylko na jakąś spojrzę, jakiś dziwny głosik z tyłu głowy mówi mi:"nie, to nie", "za to się lepiej nie bierz, bo to seria", "to jest kryminał, wybierz w końcu coś innego", "fantastyka? chcesz znowu przez pół książki męczyć się z odnalezieniem w nowym świecie?", "nie, tego też lepiej teraz nie czytaj, bo... nie". I w końcu wychodzi na to, że choć mam czas, nie mam pojęcia co mogłabym przeczytać, nie wiem na co mam ochotę. Tak to było choćby parę dni temu. Ostatecznie z wszystkich tytułów do przeczytania wybrałam Diabła z więzienia dłużników, czyli książkę, po którą już od dawna chciałam sięgnąć, a... jeśli nie teraz, to kiedy?


"Londyn, rok 1727. Dwudziestopięcioletni Tom Hawkins zamiast studiować teologiczne traktaty, spędza czas w przybytkach rozkoszy i przy karcianych stołach. Aż trafia do więzienia dla dłużników…Marshalsea to piekło na ziemi. Nieludzki świat o prostych zasadach: ci, którzy zdołają pożyczyć skądś pieniądze, mają szansę przeżyć.Ci, którzy nie mają grosza, sczezną z głodu i chorób. Stąd nie da się uciec…Lecz Tom Hawkins nigdy nie potrafił przestrzegać zasad…Seria makabrycznych zabójstw wypełnia więzienie jeszcze większym strachem. Podejrzenie pada na tajemniczego więźnia, nazywanego diabłem. A Tom dzieli z nim celę…Lecz niespodziewanie dostaje szansę: odkryć prawdę o morderstwach i wyrwać się stąd na zawsze albo być następną ofiarą „diabła z Marshalsea”…"

Przyznaję się bez bicia, że gdy zabrałam się za lekturę tej powieści, nie miałam pojęcia o czym jest. Od tak dawna zamiarowałam po nią sięgnąć, że najzwyczajniej w świecie zapomniałam dlaczego. A może to i lepiej? Dzięki temu przeżyłam całkiem pozytywne zaskoczenie. Tytuł i okładka, czyli jedyne co miałam, gdy zaczęłam czytać (wybrałam ebooka) wskazywały na to, że to horror,  no ewentualnie jakiś kryminał. I tak, bingo, to jest kryminał. Ale jaki! Historyczny! Jako, że średnio orientuję się w gatunkach, do tej pory nie miałam pojecia coś takiego w ogóle istnieje. Ale po spotkaniu z Diabłem z więzienia dłużników, już wiem, że jeszcze nie raz sięgnę po powieść tego typu. Hodgson miejscem akcji uczyniła więzienie, więc i główny bohater musiał być inny niż to znamy z kryminałów, a to według mnie spora zaleta. Macie dosyć poruczników, policjantów, detektywów, prokutaratorów? Bierzcie się więc za Diabła..., tu śledztwo prowadzi Tom. Po prostu Tom. Ot, jeden z więźniów. 

Co jeszcze podoba mi się w powieści tej brytyjskiej autorki? Jej historyczna strona. Z historii nigdy asem nie byłam, ale coraz częściej zauważam, że książki, których akcja dzieje się setki lat temu, to naprawdę coś dla mnie. Niby głupie szczególiki - nie pistolet, a sztylet, nie spodnie i bluza, a suknia zdobiona koronką, nie portfel a sakiewka... ale dla mnie ma to ogromne znaczenie. Hogson może nie po mistrzowsku oddała klimat XVIII wiecznej Anglii, ale z pewnością poradziła sobie z tym zadaniem. Zaczynam się poważnie zastanawiać dlaczego nie sięgam częściej po takie książki...

Niestety, nieco muszę przyczepić się do samej fabuły. Jest - co z przykrością stwierdzam - jednowątkowa. Główny bohater przez całą książkę różnymi spodobami próbuje odkryć kto stoi za zabójstwem jednego z więźniów, co ma mu zapewnić wolność i... to w zasadzie tyle. Wiadomo, podczas swojego śledztwa napotyka różne przeszkody, ale tego nie da się nazwać odrębnym wątkiem. Akcja też nie toczy się zbyt szybko i chwilami czytając powieść Hodgson się nudziłam, ale muszę zaznaczyć, że ani razu nie przeszło mi przez myśl, by odłożyć ją niedoczytaną, a to już coś.

Skoro mowa o kryminale, nie mogę przemilczeć sprawy zakończenia. Te, jest przynajmniej dla mnie całkiem satysfakcjonujące, takie w moim stylu. Oczywiście jak zwykle poniosłam sromotną klęskę i nie domyśliłam się, kto jest zabójcą, ale to nie jedyne zaskoczenie. Okazało się, że tkwi w tym wszystkim coś więcej, knuta od lat intryga i to chyba ona zaskoczyła mnie bardziej od tożsamości mordercy. No, ale w każdym razie są zaskoczenia, czyli coś, co uwielbiam, więc i tym razem autorce za pomocą kilku ostatnich zdań udało się podnieść moją opinię o przynajmniej jedno oczko. 

Diabeł z więzienia dłużników nie jest wybitną książką, ale trzyma poziom. Zabrakło mi w niej... jakieś iskierki, czegoś wyjątkowego, sama nie potrafię określić czego takiego. Niemniej nie uważam bym straciła czas czytając ją. Przeciwnie! Dzięki niej odkryłam nowy (przynajmniej dla mnie) gatunek. Fani kryminałów jak najbardziej mogą po nią sięgnąć, ale muszą się nastawić na średniej jakości śledztwo. Jeżeli jednak poza książkami akcji, ktoś lubi powieści historyczne Diabeł z więzienia dłużników jest wprost stworzony dla niego. 

Moja ocena:6,5/10





Tytuł:Diabeł z więzienia dłużników
Autor:Antonia Hodgson
Wydawnitwo:Amber
Data wydania:13.01.2015





Spotkaliście się wcześniej z tym gatunkiem, czy to ze mną jest coś nie tak? :D 

poniedziałek, 7 listopada 2016

Haul wrzesień&październik

W sierpniu przybyło do mnie 8 książek, co jak na mnie jest niezłym wynikiem. Potem sytuacja się nieco uspokoiła, więc kolejny haul postanowiłam zrobić po dwóch miesiącach. Przez ten czas moja biblioteczka powiększyła się o 11 pozycji.
PS:Z góry przepraszam za zdjęcie, ale to światło... sami rozumiecie :(

Idąc od góry:
1.Czarnoksiężnik z krainy Oz - L.F. Baum
2.Autostopem przez Galaktykę - D.Adams
3.Rewers - 11 autorów polskich kryminałów (recenzja)
4.Doktor Jekyll i Pan Hyde - R.L. Stevenson
5.Wielki Gatsby - F.S. Fitzgerald
6.Behawiorysta - R.Mróz 
7.Zły jednorożec - P.F. Clark
8.Gra - A. Motte
9.Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu - A.Lange
10.Nigdziebądź - N.Gaiman
11.Mapa czasu - F.J. Palma  (recenzja)




A jakie ciekawe książki przybyły do was w ostatnim czasie? Co możecie polecić? ☺

piątek, 4 listopada 2016

Nomen Omen - M.Kisiel - recenzja

W czerwcu udało mi się przeczytać Nomen omen Marty Kisiel. Obiecałam recenzję, więc oto nadchodzę :D


O twórczości Marty Kisiel dotychczas jedynie słyszałam. Kojarzyłam jej debiutancką powieść Dożywocie, ale zwlekałam z sięgnięciem po nią. Zawsze do przeczytania było coś ważniejszego czy ciekawszego. Gdy na moją półkę trafiła Nomen omen, nie było już odwrotu. Musiałam w końcu zapoznać się z powieścią tej autorki. A teraz zadaję sobie pytanie – jak mogłam tyle zwlekać?

Salomea (ewentualne skojarzenia z matką Juliusza Słowackiego są jak najbardziej trafne) to niezbyt urodziwa, rudowłosa dwudziestopięciolatka. Zmęczona życiem u boku swojej specyficznej rodziny, postanawia wyprowadzić się do Wrocławia. Niestety, nie udaje jej się uciec przed bratem Niedasiem – ekscentrycznym studentem, fanem Warcrafta i jedzenia. A to dopiero początek. Dom, do którego dziewczyna ma się wprowadzić wygląda mniej więcej jak rezydencja rodziny Addamsów, a i z lokatorami nie jest lepiej. Jego mieszkanki to trzy osiemdziesięcioletnie siostry, skrywające mroczny sekret sięgający jeszcze czasów wojny. Jakie przygody czekają na Salomeę? Co wydarzyło się we Wrocławiu przed laty?

Opis, a zwłaszcza okładka Nomen omen jasno dawały mi do zrozumienia, że otrzymam lekką, przyjemną książkę młodzieżową. W rzeczywistości wyglądało to nieco inaczej. Powieść Marty Kisiel wcale nie jest tak błaha, jak przypuszczałam. Autorka świetnie połączyła codzienne sprawy bohaterów i, ich pełne humoru rozmowy z traumatycznymi doświadczeniami wojennymi sióstr Bolesnych – właścicielek przerażającego domu, w którym przyszło zamieszkać Salomei. Dzięki temu wszystkiemu Nomen omen znacznie zyskała w moich oczach. Okazała się książką zdecydowanie bardziej złożoną i dojrzałą niż początkowo sądziłam. Przypuszczałam, że pewnie zapomnę o niej po kilku dniach, a jest zupełnie inaczej. Nie tylko nadal jestem myślami z główną bohaterką i jej towarzyszami, ale i z niecierpliwością czekam na kolejne powieści tej młodej, obiecującej autorki.

Myślę, że Nomen omen to książka napisana pod licealistów. Nie chodzi tu tylko o miks czarnego humoru ze smutnymi wspomnieniami z okresu wojny, który chyba najlepiej dotrze właśnie do tej grupy wiekowej, ale i o odwołania do życia i twórczości... polskich romantyków! Tak, dokładnie tak. Marta Kisiel nie tylko cytuje naszych wieszczów, ale i nie raz przywołuje w swojej powieści smaczki właśnie takie, jak imię matki Słowackiego, które rozpoznają właśnie licealiści. Przyznam, że było to dla mnie bardzo miłe zaskoczenie i nie raz wywołało uśmiech na mojej twarzy.

Marta Kisiel posługuje się przystępnym językiem i oferuje swoim czytelnikom sporą dawkę humoru i to w pełni naturalnego, a nie w stylu: „o, to ten moment, w którym powinnam się zaśmiać”.Nie zapomina również o zachowaniu równowagi pomiędzy opisami a dialogami. Dzięki temu jej powieść czyta się bardzo szybko i bez żadnych problemów z wyobrażeniem sobie przedstawionych wydarzeń. Jak wspomniałam na początku, brat Salomei to fan gry Warcraft. Autorka nie poprzestała jedynie na tym suchym stwierdzeniu, zindywidualizowała język Niedasia-gracza i świetnie sobie z tym poradziła. Choć Nomen omen odłożyłam na półkę jakiś czas temu, nadal pamiętam słynne powiedzenia tej postaci, typu: „farmić honor pointy na battelgroundach”, „killować” i inne.

Jedyną wadą Nomen omen, jaką zauważyłam, jest okładka. Gdy zobaczyłam ją po raz pierwszy, nawet mi się spodobała, lecz z czasem dostrzegałam na niej coraz więcej niepasujących do siebie elementów i ogólny chaos. Wydaje mi się, że osoba odpowiedzialna za projekt miała zbyt wiele pomysłów i nie mogąc się zdecydować, z którego z nich zrezygnować, postanowiła nie rezygnować z żadnego. Mamy tu dom, który przypomina czaszkę, rudowłosą główną bohaterkę, papugę, również występującą w powieści i wiele innych. A do tego wszystkiego przesadnie rzucająca się w oczy czcionka, którą napisany został tytuł, dziwna połyskująco-czerwona ramka otaczająca całość i kolejna ramka, a w niej imię i nazwisko autorki, napisane – a jakże by inaczej – znów innym rodzajem czcionki. To jeszcze nic! Najbardziej boli mnie to, że okładka książki, która porusza momentami naprawdę poważną tematykę, budzi raczej mało poważne skojarzenia. Myślę, że Nomen omen została mocno skrzywdzona tą okładką. Pozostałe kwestie dotyczące wydania wypadają na szczęście zdecydowanie lepiej. Rodzaj i rozmiar czcionki akurat w tym przypadku zostały wybrane idealnie. Na słowa pochwały zasługuje też kilka ilustracji pojawiających się w książce oraz – co mnie kompletnie zaskoczyło – mapa, a właściwie dwie mapy przedstawiające Wrocław współcześnie i podczas II wojny światowej.

Nomen omen przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Znalazłam w niej nie tylko ogrom elementów fantastycznych, ale i wątek kryminalny, a nawet miłosny, swoją drogą całkiem przyjemny i nienachalny, słowem – wszystko co lubię. Muszę przyznać, że wielkim wygranym tej powieści są dla mnie jednak odwołania do polskich romantyków, czyli coś absolutnie świeżego w literaturze młodzieżowej. Ponoć Marta Kisiel ma w planach napisanie książki Mickiewicz: Pogromca upiorów... zatem chyba zabiorę się za budowanie jakiegoś wehikułu czasu, by móc czym prędzej przeczytać tę intrygującą powieść, a wszystkich innych zapraszam do zapoznania się z twórczością tej niezwykłej autorki, bo naprawdę warto!

Moja ocena:8/10





Tytuł:Nomen Omen
Autor:Marta Kisiel
Wydawnictwo:Uroboros
Data wydania:05.02.2014


Co prawda książkę przeczytałam już jakiś czas temu, ale recenzja pojawia sie dopiero teraz. Jak widać Nomen Omen bardzo mi się spodobało. Gorzej już niestety było z Dożywociem tej autorki... (recenzja). Czytaliście jakąś jej książkę?

PS:Haul będzie na początku przyszłego tygodnia. W weekend muszę porobić zdjęcia, bo tylko wtedy "mam dostęp" do światła dziennego.

środa, 2 listopada 2016

Książkowe podsumowanie października

Październik minął mi całkiem przyjemnie (i szybko). Obawiałam się, że teraz gdy już w każdy weekend miałam szkołę, do tego wciąż pracę i jeszcze przygotowania do egzaminu teoretycznego na prawo jazdy, z czasem na czytanie będzie naprawdę kiepsko, a ku mojemu zaskoczeniu wyszło... bardzo dobrze.

Udało mi się przeczytać 8 książek:

1.Rewers - książka 11 autorów polskich kryminałów, ocena: 6/10 (recenzja)
2.Idealna - M.Stachula, ocena: 6,5/10 (recenzja)
3.Droga królów - B.Sanderson, ocena: 7/10 (recenzja)
4.Inferno - D.Brown, ocena: 6,5/10 (recenzja)
5.Książę Parnasu - C.R. Zafon, ocena:6/10 (to króciutka książeczka, która nie zrobiła na mnie większego wrażenia, recenzji raczej nie będzie)
6.Zły jednorożec - P.F. Clark, ocena: 6,5/10 (dość nietypowa książka, jeśli chcecie, napiszę o niej parę słów)
7.Autostopem przez Galaktykę - D.Adams, ocena: 8/10 (recenzja będzie, ale raczej w bliżej nieokreślonej przyszłości)
8.Gra - A.Motte, ocena: 8/10 (cu-do-wna książka, recenzja będzie, obowiązkowo!)



W tym miesiącu przeczytałam 3698 stron.
Co daje stron 120 dziennie.


Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, najlepszą książką miesiąca okazała się Gra, czyli powieść kupiona za niecałe 10zł, na którą dałam się namówić pani w Matrasie (y) (więcej w recenzji niebawem). 

Czy przeczytałam to, co planowałam we wrześniu?
W większości tak. Przeczytałam opowiadanie Zafona i Drogę Królów. Nie udało mi się niestety z szóstym tomem Harry'ego Pottera, ale to mam zamiar nadrobić w listopadzie.

Co chcę przeczytać w listopadzie?
Wspomnianego już Pottera i książki, które nabyłam w przeciągu ostatnich dwóch miesięcy, a jeszcze ich nie przeczytałam. Nie zdradzę tego na razie, dowiecie się z haulu na dniach :) Poza tym nic więcej raczej nie planuję.




Jeszcze parę innych spraw:
1.Teorię zdałam za pierwszym razem i baaardzo dziękuję wszystkim, którzy trzymali kciuki. Teraz, w połowie listopada mam egzamin praktyczny, więc tym bardziej liczę na Wasze wsparcie ♥

2.Forma podsumowania znów się nieco zmieniła. Tym razem powstawiłam na zbiorczą listę przeczytanych książek i do tego jedno zdjęcie z wszystkimi okładkami. Już nie wszystko osobno, jak to było wcześniej. Mam nadzieję, że taka forma przypadła Wam do gustu, choć nie mówię, że jest ostateczna.

3.Jeszcze jedna zmiana, Jak mogliście zauważyć, w kilku ostatnich recenzjach zamiast mojego skrótu fabuły, pojawiało się to, przygotowane przez wydawnictwo. Jest to dla mnie obecnie zdecydowanie wygodniejsze, bo nie bardzo mam czas by bawić się we własnoręczne streszczanie fabuły, co też nie zawsze jest takie łatwe. Mam nadzieję, że Wam to nie przeszkadza :) Jeśli jednak uznałabym, że opis z książki zdradza zbyt wiele lub po prostu coś by mi w nim nie odpowiadało, napiszę swój.

Tak się martwiłam, jak to będzie w tym październiku, a okazało się, że przeczytałam jeszcze więcej niż we wrześniu :D O całe 10 stron dziennie więcej. Niestety, jak widzicie, z blogiem było raczej średnio. Zaległe recenzje wciąż nie napisane (tak...), ale jedną już zaczęłam, więc jestem na dobrej drodze.

Wszystkie książki, jakich się spodziewałam w tym miesiącu już do mnie przyszły, więc niedługo będzie haul.

Uff, to już wszystko. A jak Wam poszło w tym miesiącu? Szkoła czy studia przeszkodziły Wam w czytaniu? A może przeciwnie - długie jesienne wieczory sprzyjały sięgnięciu po książkę?